Korzystając z okazji, że zmieniałem swoją pracę nie chciałem tracić czasu i wykorzystać ten rok na dalsze podróże kolejowe. Postanowione...początek lipca... trzy tygodnie wolnego i JEDZIEMY. I tak z pieniążkami z nieudanego kółeczka dookoła morza czarnego, padło na Gruzję.
W ciągu tygodnia odnalazłem drugą osobę o podobnym pomyśle i pasującym terminie. Szybki zakup biletów i plan robiony na wariata, dodaliśmy do tego wszystkiego Armenię. Mój plan był taki żeby jak najwięcej zjechać koleją, ale również poznać okolice i sposób życia tamtejszej społeczności.
Więc ruszyliśmy 29 czerwca wylecieliśmy z Warszawy do Kutaisi. Mieliśmy dość późny wylot o godzinie 15:40 lot trwał 3 godziny, plus przesunięcie czasu o 2 godziny spowodowało, że wylądowaliśmy o godzinie 20:40. Na pierwszy dzień mieliśmy w planie miejscowość Uszguli znajdującej się na totalnym zadupiu Gruzji. Ze względu na to, że było dość późno chcieliśmy przenocować na lotnisku i z rana złapać marszrutkę do Mesti i dalej do Uszguli.
Po opuszczeniu samolotu wymieniliśmy pieniądze (EURO na LARI średnia 1 EURO to 2 LARI) na lotnisku.Przy samym wyjściu rzuca się na nas i innych turystów tłum nachalnych taksówkarzy oferujących przejazd do centrum Kutaisi wraz z noclegiem. Nas zaczepił kierowca marszrutki, który proponował przejazd do Mesti, tłumacząc, że już kończy pracę i mieszka w Mesti, więc nas zabierze po niższej cenie. I tak ruszyliśmy w Gruzję.
Pierwsze minuty jazdy odbyły się na rozmowach o Polsce, co tam u nas słychować itp. Ale padło do mnie pytanie: "Grisza Czaczę pijesz???" Na co odpowiedziałem, że "Ja wsio pije" I zatrzymaliśmy się w przydrożnym, niewielkim barze na dwie minuty, żeby popróbować Czaczy:)
Czacza jest alkoholem o nieprzewidzianej mocy i smakuje jak bimber.
Od słowa do słowa i od flaszki do flaszki nasze dwie minuty przerodziły się w całą noc połączoną ze śpiewaniem i tańcowaniem przy muzyce z marszrutki. Po tej imprezie z ledwością wtoczyłem się do auta. Część ekipy była już w środku, jednak nikt nie miał zamiaru kierować dalej :)
Nasza Imprezowa Marszrutka
Wstaliśmy o świcie. Kierowców, którzy spali z nami już nie było. Pozostaliśmy tylko my i dwóch kierowców, w tym nasz główny wodzirej Kacha, który nas wczoraj zwerbował. Pełny mocy Kacha kupił nam kawę oraz arbuza i rozpoczął jazdę w kierunku Mesti. Żeby nie robić pustego przebiegu zatrzymaliśmy się jeszcze na dworcu kolejowym w Zugdidi i oczekiwaliśmy na kolejnych turystów. Podczas postoju na stacji wyskoczyłem na dworzec porobić parę fotek, trochę nie miałem do tego weny po wczorajszej nocy, ale coś tam wyszło. Po godzinie udało nam się doładować ludzi do naszej dalszej podróży. Była to lekko zszokowana kobieta około 60 z UK oraz Japonka. Niewiele z nimi rozmawiałem , wiem tylko, że babka była bardzo urażona faktem, że nie może się porozumieć z tubylcami po angielsku :)
Pociąg pasażerski na stacji Zugdidi do Tibilisi
Dworzec Zugdidi
Składy na stacji Zugdidi
Kolejna godzina jazdy upłynęła bez większych wrażeń, do czasu kiedy Kacha poczuł się głodny i zadecydował, że zatrzymamy się na śniadanie.Tak się zle czułem, że również byłem za tym żeby coś zjeść, lecz nasz prowadzący stanowczo powiedział, że muszę się napić to mi przejdzie. I tak zrobiłem. Przez chwilę myślałem, że jest mi lepiej, ale zaraz po odjezdzie zrobiło mi się niedobrze. Nie pamiętam kiedy tak ostatni raz zdychałem. W dalszej drodze próbowałem się przespać, lecz to graniczyło z cudem. Droga nie dość, że była kręta to jeszcze wyboista.W końcu około południa dojechaliśmy do Mesti. Już mi było wszytko jedno czy tutaj zostaniemy czy pojedziemy dalej, ale biorąc pod uwagę fakt, że ciężko o zebranie kolejnej całej marszrutki kierującej się do Uszguli nasz kierowca zaoferował, że nas tam zabierze za 180 Lari do podziału z pasażerami marszrutki. Więc ruszyliśmy dalej. Doładowaliśmy do auta turystów z Ukrainy i parę z Czech. Około godziny 16 dojechaliśmy do Uszguli. Przywitała nas ostra burza i ulewa, lecz Kacha zawiózł nas pod znajomy mu Guesthouse, ale z niego nie skorzystaliśmy, ponieważ Czesi mieli wcześniej obczajony hostel, który był w takiej samej cenie, lecz oferował lepsze warunki oraz wyżywienie. I tak faktycznie było za 30 LARI z kusznaniem było wszytko. Szybko się rozpakowałem nawet nie zdążyłem się umyć i padłem.
Koleżanka obudziła mnie na kolacje, po której się umyłem i kontynuowałem sen.
Kolejnego dnia obudziłem się wyspany i już bez wczorajszych dolegliwości. Zjadłem obfite śniadanie przygotowane przez właścicieli guest housa i ruszyliśmy w góry. Po wyjściu z domu, pierwszy raz zobaczyłem dokąd przyjechałem. Mieliśmy piękny poranek, pełen słońca, miejscowość jest otoczona pięknymi górami Kaukazu, z pomiędzy których szczytuje góra Szchara 5068 m n.p.m.
Poranek w Uszguli
Po 8 godzinach dotarliśmy do punktu, w którym musieliśmy się rozdzielić z Czeską grupą, która była bardziej ambitna i zejść skrótem do wioski. Lecz czeski plan nie wypalił, więc musieliśmy schodzić razem po stromym zejściu, z którego po minucie zrezygnowałem i w 5 sekund byłem z powrotem u góry. Wszytko mi się obsuwało pod nogami i nie miałem się czego chwycić, był taki moment, że położyłem się na górze i dalej się obsuwałem.Więc dalej nie ryzykowałem i wspiąłem się na górę, a wraz ze mną moja koleżanka z Polski. Zeszliśmy sobie spokojnie podobną drogą, którą szliśmy wcześniej, kierując się cały czas do wioski.
Póznym popołudniem byliśmy już w domu, lecz nie było jeszcze naszej ekipy z Czech, której się udało zejść po stromej górze. Pomału zaczynaliśmy się martwić, przecież jakby coś się stało to nie znaliśmy drogi, którą oni poszli ani GOPR po nich nie przyleci.Po 3 godzinach od naszego powrotu, w końcu do nas dotarli, okazało się, że ich mapa oraz plan się nie sprawdził i również kierowali się w kierunku wioski, lecz mieli problemy ze znalezieniem właściwego zejścia. Tak czy owak wszytko skończyło się szczęśliwie, wieczorem kolacja oraz wspólne winko.
Wioska Uszguli
Na kolejny dzień załatwiliśmy u gospodarza transport sowieckim łazem do Mesti, w której chcieliśmy spędzić jedną noc. Miejscowość oddalona o jakieś 40 km od Uszguli. Trasa jest bogata w piękne górskie widoki, czas jazdy to jakieś 3 godziny ale taka podróż mogła trwać wiecznie.
Nasza sowiecka maszyna
Remont mostu opóźnił nasz przejazd o godzinę
Około południa dojechaliśmy do Mesti, typowo turystycznego miasta, w którym wszytko jeszcze pachnie nowością i przypomina nasze Polskie uzdrowiska. Bez problemu znaleźliśmy nocleg za 20 LARI, lecz jeszcze był czas na sen i poszliśmy w stronę wyciągu, którym można wjechać na jedną z otaczających nas gór. Wyciąg znajduje się około 15 km od centru miasta. Wymęczeni po wczorajszej wędrówce skorzystaliśmy z gruzińskiej uprzejmości i skorzystaliśmy ze stopa.
Widok z góry był naprawdę imponujący, zresztą na mnie wszystkie krajobrazy górskie robią niesamowite wrażenie. Zjedliśmy obiad popiliśmy piwem i zjechaliśmy na dół.
Centrum Mesti
Ogólnie w Mesti nie ma za wiele do roboty, oprócz spacerków i spędzania czasu w restauracji to nuda. Dlatego spędziliśmy tylko jedną noc i rano wyruszyliśmy do Kutaisi żeby się stamtąd dostać do Bojromi, gdzie czekał na nas przejazd koleją wąskotorową.
Po 5 godzinach jazdy marszrutką za 25 LARI dotarliśmy z powrotem do Kutaisi na główny dworzec marszrutek, z którego można się dostać do większych miast w Gruzji. Dworzec przypominał dawną stacją kolejową, na której pozostał opuszczony pawilon handlowy i czynny dworzec autobusowy (marszrutkowy). Mieliśmy dwie godziny do odjazdu więc poszwędaliśmy się po okolicy i za wiele nie znaleźliśmy, oprócz parku rozrywki, w którym znajdują się karuzele z czasów PRL-u.
Dworzec marszrutek w Kutaisi
Dworzec z drugiej strony
Centrum Kutaisi
Jedno z osiedli Kutaisi
Po 3 godzinach jazdy za 8 LARI dojechaliśmy do miejscowości Bojromi. Odwiedziliśmy informację turystyczną, w której uzyskaliśmy informacje o noclegu za 15 LARI oraz o kursowaniu pociągów. Pod informacje przyjechał po nas właściciel Guest Hausa, który zawiózł nas na miejsce noclegu. Rozpakowaliśmy się oraz odświeżyliśmy i na miasto.
Najpierw, oczywiście stacja kolejowa, znajdująca się w pobliżu parku zdrojowego. Bardzo ładnie zadbana stacja kolejowa zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz.Kilka fotek i idziemy dalej na zwiedzanie parku, w którym można się napić wody zdrojowej z źródła zimnego lub ciepłego.Idąc do końca trasy wiodącej przez park dochodzi się do basenu leczniczego.Ponoć kąpiel w tym basenie jest dobra na wszytko, jednak my nie skorzystaliśmy. Basen wyglądem przypominał małą oczyszczalnie ścieków, a woda była koloru szamba.
Stacja kolejowa Bojromi
Park zdrojowy
Basen leczniczy
Kolejnego dnia mieliśmy o godzinie 7:15 pociąg wąskotorowy do stacji Bakuriani. Pociąg odjeżdża dwa razy dziennie o 7:15 i 10:55 ze stacji Bojromi Freight oddalonej o 2,5 km od centrum. Przejazd odbywa się cały czas przez malowniczą trasę przypominająca naszą bieszczadzką kolejkę, pociąg wije się ostro pod górę, zatrzymując się na niewielkich zniszczonych przez czas stacjach.Bilet kosztuje 2 LARI czyli 4zł i kupuję się go u konduktora. Około godziny 10 dojechaliśmy do Bakuriani, końcowej stacji kolejki. Frekwencja była niewielka. Pociąg składał się z czechosłowackiej lokomotywy elektrycznej i dwóch małych wagoników.
Pociąg wąskotorowy na stacji początkowej w Bojromi Freight
Poniżej stacje pośrednie
Po opuszczeniu stacji kierowaliśmy się do centrum w celu zjedzenia śniadania. Trafiliśmy na Chaczapuri...chyba o każdej porze dnia i nocy dostępne w każdym miejscu Gruzji. Zjedliśmy i wyruszyliśmy na wycieczkowe kółeczko po Bakuriani. W miejscowości znajduję się wiele domów wypoczynkowych, otoczonych górskim krajobrazem, przypominającym nasze tereny wypoczynkowe.
Chaczapuri
Widok na miejscowość Bakuriani
Nuda i nuda. Zdecydowaliśmy, że wrócimy ostatnim pociągiem o 14:15, wcześniejszy był o 10:00 ale nie było gdzie się spieszyć. I tak było około południa, a my już wszytko zwiedziliśmy, kupiliśmy piwo i w pełni zrelaksowani, rozłożeni na trawce w okolicy dworca, oczekiwaliśmy na nasz pojazd.
Lekko po godzinie 13:30 przyjechał nasz skład, a wraz z nim ekipa remontowa, która rozpoczęła naprawę zwrotnicy. Jakieś 10 osób do jednej szyny :) Śmiesznie to wyglądało ale po pół godziny udało im się wymienić jedną z nich.
Tuż przed odjazdem zaczynali się schodzić pasażerowie w sumie nic w tym dziwnego, dziwiło mnie tylko to, że byliśmy jedynymi turystami.
Jazda w drogę powrotną również była fascynująca tym bardziej, że udało mi się ją pokonać jedynym wagonem, który posiada pomosty.
Przygotowania do rozpoczęcia prac remotowych :)
Nasz pociąg oczekujący na ostatni w tym dniu kurs do Bojromi
Widoczki ze szlaku
Rozkład jazdy znajdujący się wewnątrz wagonu
Pomnik parowozu przed stacją Bojromi
Około 16 dojechaliśmy do stacji początkowej i spacerkiem przeszliśmy do centrum Bojromi. Resztę dnia poświęciliśmy na zakup pamiątek oraz obiadokolacje. Wieczorem spakowaliśmy się, aby kolejnego dnia wyruszyć porannym pociągiem do Tibilisi.
Pobudka o 6:10 i lecimy szybko na stację. O godzinie 7:00 mieliśmy odjazd pociągu. Przybyliśmy 20 minut przed odjazdem, na stacji kilka osób oczekujących z wielkimi torbami. Około 6:50 podstawia się nasz pojazd, wsiadamy, bez problemu zajmujemy miejsce i kupujemy bilet w automacie znajdującym się wewnątrz każdego wagonu w cenie 2 LARI do Tibilisi.
Nasz pociąg do Tibilisi
Automat na bilet, który znajduje się w każdym z wagonów. Bilet jest wydrukowany w formie paragonu
Podczas kolejnych postojów zaczynało się robić coraz ciekawiej. Coraz więcej ludzi dosiadało się do pociągu, aż zaczęło się robić tłoczno. Kilka osób chodziło w te i na zat handlując przeróżnymi gadżetami od papierosów, cukiereczków, piwa aż do świeczników.Część chodziła co chwile na papieroska, aż mnie zadziwiło ile człowiek może wyjarać. Reszta pasażerów siedziała grzecznie, młodzież ubrana w modne ciuchy, a starsza część przeważnie zwyczajnie na czarno.Pomiędzy tym wszystkim co jakiś czas przewijał się ekipa policjantów pilnująca porządku w pociągu.
Około 11 dojechaliśmy do Tibilisi, po wyjściu z pociągu rzuca się w oczy okropny socjalistyczny dworzec, lecz we wewnątrz dworca zastaliśmy Amerykę. Drogie sklepy, hotel i liczne restauracje. Postanowiliśmy kupić bilet na nocny pociąg do Erywania i się skończyła nasza Ameryka.Staliśmy około godziny, żeby dopchać się do kasy, ludzie się wpieprzali z każdej strony, w końcu i my użyliśmy tej metody. Z kasjerką dogadaliśmy się po rosyjsku, ale i tak nie było łatwo. Żeby kupić bilet na pociąg trzeba okazać swój paszport, z którego są spisywane dane do biletu. I tak za 32 LARI dostaliśmy bilet w plackarcie na nocny pociąg do stolicy Armenii. Za 2,5 LARI zostawiliśmy nasze bagaże w przechowalni znajdującej się na zewnątrz dworca, na końcu peronu pierwszego i ruszyliśmy na podbój stolicy Gruzji. Zaraz po wyjściu z dworca znów rzucają się na nas taksówkarze, których olewamy i idziemy do stacji metra, znajdującej się po prawej stronie wyjścia z dworca.
Widok na perony w Tibilisi
Rozkład jazdy pociągów dalekobieżnych
Żeby odbyć podróż metrem trzeba się zaopatrzyć w kartę miejską za 2 LARI wraz z doładowaniem na przejazdy. Generalnie dokładnie ceny za jeden przejazd nie poznaliśmy płaciliśmy po 1 LARI. Przejechaliśmy jedną stacje i wysiedliśmy na Rustaveli, skąd rozpoczęliśmy nasze zwiedzanie. Na początek postanowiliśmy coś zjeść, bardzo przyciągał nas widok Mc donalda, znajdującego się tuż przy wyjściu z metra, ale trzeba było być twardym i skosztować gruzińskich smakołyków.
Wyjście z dworca i po prawej stronie stacja metra
Stacja Rustaveli
Kuszący Mc donald
Kuchnia gruzińska ma w sobie kilka ciekawych potraw np. Chaczapuri- płaska bułka wypełniona serem, Chinkali-coś w rodzaju pierogów, czy moje ulubione Ostri przypominające gulasz z mięsem wołowym i oczywiście przepyszne sałatki warzywne z prawdziwych pełno smakowych pomidorów i ogórków. Podczas smakowania tamtejszej kuchni zauważyłem, że wszędzie gdzie jet to możliwe dodają kolendry, ale trzeba przyznać, że Gruzja jest również dobrym miejscem dla ludzi lubiących kulinarne podróże.
Chinkali
Sałatka z pomidorami i ogórkami wymieszana z orzechami, po prawo duszony szpinak
Ostri
Gruzińska snikersy czyli orzechy zamoczone w winogronowej masie i wysuszone
Po obiedzie przeszliśmy główną ulicą, która przypominała mi jedną z ulic zachodniej europy. Odnowione budynki, dużo turystów, co chwile suveniry oferujące tandetne pamiątki "made in china:. Najciekawszym punktem wycieczki był Sobór Trójcy Świętej, jedna z największych świątyń prawosławnych na świecie i najwyższą budowlą sakralną w Gruzji.
Centrum Tibilisi
Sobór Trójcy Świętej
Widok na główną bramę oraz dzwonnice
A tak po za tym to można odnaleźć ciekawy kontrast pomiędzy biednymi a bogatymi, w centrum jest wiele głównych ulic przypominających paryskie bulwary,eleganckie restauracje, drogie samochody, a wystarczy skręcić w boczną uliczkę i widzimy wszytko obrócone o 180 stopni.
Przed 21 przejechaliśmy z powrotem metrem na dworzec kolejowy,zrobiliśmy drobne zakupy do pociągu, odebraliśmy bagaże, skorzystaliśmy z toalety i czekaliśmy na peronie trzecim na nasz pociąg do Erywania. Przed 22 zebrała się już dość spora ilość ludzi oczkujących na peronie.Każdy z nich z wyjątkiem kilku turystów był zaopatrzony w mega wielkie torby załadowane np. pieluchami. Nasz pojazd przyjechał z Batumi, mimo to że każdy pasażer miał na bilecie rezerwacje, tłum rzucił się do wejścia, w którym czekał konduktor czy inaczej prowadnik, któremu trzeba okazać bilet. Nam się zupełnie nie śpieszyło, przeczekaliśmy szturm i spokojnie zajęliśmy swoje miejsca. Ruszyliśmy punktualnie o 22:16. Po chwili kolejne sprawdzanie biletów oraz kontrola paszportów. Później zorientowaliśmy się, że nie mamy pościeli, więc poszedłem do kierownika i się dowiedziałem, że pościel się skończyła i zostały tylko koce.Stwierdziłem, że... po pierwsze lepsze to niż nic i tak było strasznie gorąco, więc tak naprawdę pościel nie była mi do niczego potrzebna, a po drugie wytrzymałem już tydzień w takim pociągu, więc jedną noc spokojnie przeżyje. Położyłem się na swoją miejscówce i zasnąłem, po chwili znów budzi nas straż graniczna, która tym razem zabrała nam paszporty. Jakiś czas później kolejna pobudka, w celu oddania dokumentów. I w końcu godzinę przed dojazdem do Erywania budzi nas konduktor z informacją, że już dojeżdżamy.Cała noc minęła mi w 5 sekund, za oknem zaczynało świtać i można było już podziwiać symboliczną górę Ararat. O godzinie 7:20 dojechaliśmy na miejsce. Myślałem, że dojechałem na jakieś zaniedbane zadupie, a tu szok!!! Zadbany dworzec kolejowy, wewnątrz muzeum kolejowe, wszytko utrzymane w jak najlepszym stanie.Po wyjściu z dworca zaczepia nas jedynie jedna osoba, było to Armeńczyk, który mówił po polsku i oferował hostel za 16 dolarów oraz wycieczki po Armenii. Skorzystaliśmy z hostelu, a po drodze wymieniliśmy jeszcze pieniądze ( EURO-AMD-dram) średni przelicznik to 1 euro to 500 AMD (Dram).
Po przedbudzeniu
???
Nasz pojazd na stacji Erywań
Widok dworca od głównego wejścia
Metro przy stacji kolejowej
Widok w centrum Erywania
Nasza biesiada nie trwała zbyt długo, bo na jutro mieliśmy w planie przejechać na stopa do miejscowości Sevan, położonongo przy jeziorze o tej samej nazwie.Na sam koniec dnia w naszym Guest Hausie, jeszcze piwkowaliśmy z grupą z Czech, z którą się juto mieliśmy rozstać.
Wstaliśmy przed 7 rano, ponieważ umówiliśmy się z naszym właścicielem, że nas odwiezie na dworzec i wskaże nam odpowiednią marszrutkę.Naszym planem na dziś było przejechanie przez miejscowości Vardenis-Gavar do Sevan. Na dworcu, nasz boss kupił nam bilety na busa oraz wskazał nam kobiety, które będą nim jechały i się z nami pożegnał. Po dwóch godzinach oczekiwania i śniadaniu zjedzonym przy psim murze pojawił się nasz pojazd. Było więcej ludzi niż miejsc, ale jakoś się zmieściliśmy. Dojechaliśmy do miejscowości Vank. Oczywiście zajechaliśmy za daleko. W miejscu, w którym wysiedliśmy była mała stacja benzynowa i znikomy ruch. Dowiedzieliśmy się, że kolejna marszrutka przyjedzie za 8 godzin, więc próbowaliśmy złapać stopa... i się udało.
Dojechaliśmy do skrzyżowania, na którym mieliśmy wczesniej wysiąść. Kolejna droga bez samochodów i ludzi,upał jak cholera, w pobliżu tylko mały zakład samochodowy i tyle. Nic...czekaliśmy na okazje, przez godzinę przejechał jeden samochód, ale nic z tego, dopiero po jakieś dwóch godzinach zatrzymał się samochód osobowy, z którego wysiadł kierowca i zapytał dokąd chcemy jechać, lecz on jechał w inną stronę, ale zaraz nadjechała ciężarówka, którą zatrzymał i dogadał się z kierowcą żeby nas zabrał i się udało. Kamaz, do którego wsiedliśmy przewoził jakieś betonowe słupy lub coś podobnego, trasa była bardzo kręta i górzysta, prędkość wahała się między 15 a 20 km/h, mimo to byliśmy szczęśliwi, że jedziemy. Kierowca opowiadał o swoim udziale w wojnie, ogólnie rozmawialiśmy o życiu oraz poczęstował mnie wódeczką:) Zatrzymaliśmy się przy niewielkim barze, znajdującym się przy kolejnym skrzyżowaniu. Kierowca na pożegnanie kupił nam po kolejce wódeczki, po której się rozstaliśmy i czekaliśmy na kolejnego stopa.
Siedząc przy barze coś tam zjedliśmy i napiliśmy się jeszcze piwka...bo co mieliśmy robić. Czekając i czekając, traciliśmy pomału nadzieje, że dzisiaj dojedziemy nad jezioro Sevan. Po kilku piwkach zatrzymał się kolejny Kamaz, ostro przeładowany złomem z dymiącymi się hamulcami. Po chwili wyszła do nas ekspedienta z baru, która powiedział, że on jedzie do Sevan, więc się zapytaliśmy czy nas zabierze i znów się udało. Żółwia prędkość i brak utwardzonej drogi oraz pogarszająca się pogoda jeszcze bardziej nas spowolniła. W końcu się rozpadało na dobre. Nasz kierowca był bardzo cichy, na koniec powiedział tylko, że dzisiaj dalej nie pojedziemy, bo dalej są góry i on w takich warunkach nie podjedzie, ale ma znajomych w pobliskiej wiosce, u których możemy się zatrzymać. Zawsze to jakaś kolejna atrakcja. Ludzie, do których przyjechaliśmy przywitali nas jak swoją rodzinę, która nie widziała od dłuższego czasu. Ledwo co się przedstawiliśmy, a oni już stół przyszykowali, zaczęli nam robić poczęstunek. Głupio się poczułem, że nic dla nich nie mamy, więc pomyślałem, że pójdę do sklepu. Nie chcieli mnie puścić, ale w końcu wytłumaczyli mi gdzie mam iść i poszedłem. Sklep był oddalony o jakiś kilometr od ich domu, przechodząc po wiosce przypomniały mi się stare Polskie wiejskie klimaty, dopóki nie przeleciał nade mną helikopter z rakietami. Sklep był zamknięty, pózniej się okazało, że trzeba było podejść do pobliskiego domu, w którym mieszkała właścicielka sklepu. Dalszą część dnia spędziliśmy na rozmowach jak się żyje, o zadymach na Ukrainie itd. W domu mieszkała trójka dzieci i ich rodzice, wszyscy zadowoleni z naszej wizyty-przynajmniej takie zrobili wrażenie. Duże zdziwienie wywarł na nich fakt, że mamy ponad 25 lat i nie mamy dzieci. ponoć u nich to nie do pomyślenia. Puścili nam kasetę z wesela i zaczęły się tańce. Ja jakoś byłem za bardzo wypompowany, więc się nie natańczyłem. Przygotowali nam dużą kolację oraz poczęstowali wiadomym trunkiem, następnie poszliśmy spać na przyszykowanych łóżkach.
Nasz kierowca bardzo się spieszył, więc wstaliśmy skoro świt. Nie marnując ani chwili szybko się pożegnaliśmy i wyruszyliśmy w dalszą podróż. Dzisiaj mieliśmy wspaniałą słoneczną pogodę, więc byliśmy pewni, że odbędzie się bez większych nieprzewidzianych atrakcji. Na początku droga prowadziła przez wioski otoczone górami. Po przekroczeniu granicy Karbachu, zaczęły się znaczne wzniesienia a droga była coraz bardziej kręta. Kilka pierwszych podjazdów i zakrętów pokonaliśmy bez większych problemów, aż do momentu gdy zakopaliśmy się na jednym z nich. Nasz kierowca był trochę kamikadze, ponieważ za każdym razem jak próbował podjechać to po pierwsze cały przód naszego Kamza unosił się do góry, a po drugie jak cofał to zatrzymywał się na styk przed przepaścią. Kilka prób podjechania i nic. Wysiedliśmy z samochodu, kierowca rozłożył ręce, a nam wpadł do głowy pomysł, żeby położyć kamienie na głębokie błoto.I tak przez jakąś godzinę ułożyliśmy część drogi. Nasz kierowca zatrzymał przejeżdżający samochód, i poprosił o pomoc. Wysiadało z niego dwóch mężczyzn, którzy razem ze mną stanęli na przednim zderzaku , żeby obciążyć przód pojazdu. I...się udało. Wszyscy uradowani ruszyliśmy dalej.
Około godziny 15-stej dotarliśmy do Sevan. Ponieważ nasz kierowca nie jechał do miasta, rozstaliśmy się na skrzyżowaniu głównych dróg. Do centrum mieliśmy jakieś 5 kilometrów, postanowiliśmy, że najpierw odpoczniemy nad jeziorem, a później pójdziemy pieszo do miasta. Dotarliśmy do jeziora a tam szok. Totalny syf, śmieci, wszędzie kupy pozostawione po bydle i mewach, na dobrą sprawę nie można było gdzie usiąść. Z oddali było widać plaże z parasolkami, ale nam obecny widok dał tyle wrażeń że szybko zrezygnowaliśmy z Sevan i poszliśmy na autostradę łapać stopa do Erywania.
Nasza gospodyni była niezadowolona, że już ją opuszczamy, pokazywała nam atrakcje, które możemy zwiedzić wokół Erywania, lecz my byliśmy nastawieni na Gruzję. I tak po spakowaniu się opuściliśmy wkurzającą babkę. Mieliśmy cały dzień na dojazd do Tibilisi, więc jednak skusiliśmy się na małą rundę taryfą po pobliskich atrakcjach. Warta uwagi była świątynia pogańska Garni, ale Klasztor Geghard z IV wieku zrobił na nas imponujące wrażenie.
Na dworzec dotarliśmy 20 minut po odjeździe ostatniego pociągu do Tibilisi, pozostała nam tylko podróż marsztruką, niezbyt byłem z tego zadowolony. ponieważ drogę do Erywania pokonaliśmy w nocy i nic za oknem nie było widać, ale mieliśmy już dość napięty grafik, żeby pozwolić sobie na pozostanie na kolejną noc. O 17 wyjechaliśmy, trasa także ciekawa, górzyste tereny pełno lasów i cisza. O 22 byliśmy na granicy, bez problemów przeszliśmy odprawę i godzinę później dojechaliśmy do Tibilisi, z którego chcieliśmy się dostać do Kazbegi. Dowiedzieliśmy się, że pierwsza marsztrutka odjeżdża o 7 rano, więc mieliśmy całą noc dla siebie. Nie chcieliśmy szukać noclegu na 6 godzin, chcieliśmy przekoczować na dworcu kolejowym. I tak do godziny 2 w nocy nam się udało, później dworzec został zamknięty i szukaliśmy kolejnej miejscówki, Wychodząc z dworca szliśmy w kierunku centrum przynajmniej tak nam się zdawało. Weszliśmy w jakąś syfiastą uliczkę, kilka osób spało pod murem, kilka się dopijało w bramach, a my znaleźliśmy sobie schody na rogu dwóch ulic. Dzielnica nie wyglądała za ciekawie, dużo speliniarskich knajp, żuli ogólny syf. Po chwili podchodzi do nas młody facet i się pyta czy może w czymś pomóc, więc opowiedzieliśmy mu naszą historie i stwierdził, żebyśmy poszli z nim, bo tutaj jest niebezpiecznie, a kilka minut stąd jest park, w którym można się przekimać. Zaufaliśmy mu. Pokonaliśmy kilka skrzyżowań i faktycznie doszliśmy do ulicy przypominająca paryskie bulwary, tak jakby człowiek znalazł się nagle w innym świecie. Dotarliśmy do parku, o którym nam wspominał. Park również zadbany, monitorowany wszytko elegancko, ale co się okazało, że po 30 minutach od rozłożenia się na ławeczkach również zamykany. I dupa po raz kolejny idziemy dalej. Po kolejnych 30 minutach dotarliśmy do małego zielonego skrawku na rogu ulic, w którym były ławki, mieliśmy nadzieje, że stąd nas już nikt nie wygoni. W krzakach byli miejscowi żule, więc nie mogło być tak źle. Udało nam się tam przeczekać do rana.
Kolejnego poranka przejechaliśmy metrem na dworzec Didube, z którego odjeżdżają marszrutki do Kazbegi. Przy dworcu znajdował się targ, który się dopiero rozwijał, znaleźliśmy nasz transport ale i tak musieliśmy zaczekać na zapełnienie wolnych miejsc w busie, więc poszliśmy coś zjeść. Po godzinie odjechaliśmy z Tibilisi, mieliśmy do przejechania 155 kilometrów, również po górskim terenie.Zaraz po odjeździe tak nas ścięło spanie, że dopiero na samym końcu trasy obudził mnie krzyk starszej kobiety Guest Haus!!!. Na wpół przytomny wynurzyłem się z samochodu, musiałem kawałek odejść od gościnnych tubylców żeby dojść do siebie i wtedy podeszła do nas babeczka, oferująca nocleg za 20 LARI z jedzeniem. Zgodziliśmy się, na miejscu była już parka naszych rodaków, która wynajmowała pokój, my mieliśmy pokój 5 osobowy ale był OK. Dom był położony na wzgórzu więc mieliśmy piękny widok na jeden z najwyższych szczytów Kaukazu Kazbek 5033 m n.p.m
Tego samego dnia poszliśmy poszwendać się po mieście. Podczas jedzenia obiadu poznaliśmy parkę Polaków około 50 lat, która zapytała się nas jakie mamy plany, a my jak zawsze wszytko na wariata. Lecz oni byli bardziej zorganizowani i wiedzieli mniej więcej co chcą zobaczyć. Wybraliśmy się z nimi na zwiedzanie wąwozu, podanego przez ich przewodnika jako coś wspaniałego. Wąwóz znajdował się przy granicy z Rosją i tutaj ciekawostką było to, że tylko Rosjanie mogą przekraczać granicę. Po przyglądnięciu się wąwozowi zajechaliśmy obejrzeć dwa wodospady,jeden mały, drugi duży. Nasz kierowca dał nam tylko do zobaczenia jeden z nich, Oczywiście wybraliśmy większy i było warto.Z jednej strony piękny wodospad, pod który można podejść i poczuć jego bryzę, a z drugiej wpatrywać się w góry Kaukazu.
Na zakończenie naszej dzisiejszej wyprawy umówiliśmy się na jutro, że idziemy z rana w górki. Przed dojściem do domu kupiliśmy 5 litrów wina za 10 LARI czyli około 20 zł. Po kolacji rozpoczęliśmy degustacje z parką Polaków, oraz właścicielem Guest Hausa. Picie zakończyliśmy późnym wieczorem. Noc dla mnie była za krótka, żeby dojść do siebie, ale byliśmy już umówieni, więc trzeba było ruszyć cztery litery. Podczas wczorajszej debaty dowiedzieliśmy się ,że oprócz podejścia pod słynny Klasztor Cminda Sameba, warto dojść do lodowca oddalonego o jakieś 4 godziny.
Więc nie mówiąc nic naszym dzisiejszym towarzyszom wyprawy wzięliśmy dżipa i podjechaliśmy pod ich Guest Haus, stawiając ich w sytuacji bez wyjścia. Na początku narzekali, że mieliśmy iść pieszo, ale my przekonaliśmy ich, że jeszcze się dziś nachodzą.
Dojechaliśmy pod Klasztor, z pod którego się rozpoczynają wyprawy na górę Kazbek. Widok jak zawsze imponujący, chwile się rozejrzeliśmy i ruszyliśmy na nasz lodowiec.
Jakieś 30 minut drogi po wzniesieniach nasza parka padła... zaczęła się męka. Co kilka minut musieliśmy robić przerwy, które mnie już w pewnym momencie dobiły i postanowiłem, że ich zostawiamy i idziemy dalej sami. I tak byliśmy już czasowo ostro w plecy, więc z naszego lodowca nic nie wyszło. Weszliśmy na grań góry,z której był ciekawy widok na Kazbek chwile podumaliśmy i zeszliśmy na dół. Najbardziej mnie w tym wyjściu wkurzyło to jak ktoś wcześniej zgrywa wielkiego chojraka, kupił sobie firmowe górskie ciuchy i daje ciała na pierwszym wypadzie. Tak czy owak był to ostatni dzień w Kazbegi, fajna miejscowość ale dość zatłoczona przez turystów.
Rano, po zapakowaniu swoich rzeczy, wyruszyliśmy na planowane zwiedzanie. Dołączyła do nas jeszcze jedna turystka tym razem była to starsza Rosjanka. Podróż w jedną stronę trwała około 2 godzin, widoki zaczynały nabierać pustynnych kształtów. Mi od razu wróciły wspomnienia z Bajkału. Przed podróżą dobrze się jest zaopatrzyć w jakąś wodę lub prowiant ,bowiem po zjechaniu z drogi asfaltowej skończyła się jakakolwiek infrastruktura.
Na miejscu był naprawdę ciekawy widok wykutych w skale monastyrów tworzących cały górski kompleks. Oprócz tego wdrapaliśmy się na szczyt pustynnej góry, z której z jednej strony widać pobliską okolicę, a z drugiej strony krajobraz Azejberdżanu. Bajeranckie góry, które mi się skojarzyły z usypanymi przyprawami na targu w Bhutanie. Całe kółeczko dookoła Dawida Gardze zajęło nam 2 godziny.
W drodze powrotnej wysiedliśmy na stacji benzynowej, pożegnaliśmy się z naszą Rosjanką, która wracała do Signagi. Wsiedliśmy w marszrutkę do Tibilis, którą dojechaliśmy pod sam dworzec kolejowy.
Dzisiaj czekała na nas jeszcze jedna atrakcja, a mianowicie przejazd pociągiem do Batumi. Bilety na pociąg mieliśmy już kupione wcześniej, ponieważ przed samą podróżą nabycie biletu graniczy z cudem. O godzinie 18:05 mieliśmy odjazd pociągu. Ku naszemu zdziwieniu podstawił się nowoczesny klimatyzowany skład. Każdy miał swoją miejscówkę. Zajęliśmy swoje miejsca w wygodnych fotelach drugiej klasy. Miło zaskoczeni komfortem pojazdu, pożegnaliśmy się z Tibilsi. W przeciwieństwie do ostatniego pociągu, w tym panował całkowity porządek, nikt nawet nie próbował zapalić w toalecie, wszyscy palacze czaili się na najbliższy postój pociągu.
Nasz Guest Haus położony był pomiędzy dworcem a centrum miasta. Więc najpierw poszliśmy na dworzec kolejowy obczaić sobie jutrzejsze połączenia do Kutasis, pózniej pojechaliśmy, miejskim autobusem do centrum Batumi. Droga prowadziła wzdłuż linii kolejowej prowadzącej do portu, lecz przed samym portem zauważyłem w budowie nowoczesny budynek, przypominający stację kolejową. Może coś za jakiś czas tam powstanie. Po 20 minutach wysiedliśmy z autobusu i kolejny szok. Czy jesteśmy jeszcze w Gruzji ??? Widok jak z Hollywood, nowoczesne pełne przepychu budynki, luksusowe auta, zadbane ulice oraz palmy.
Udaliśmy się na śniadanie w jednej z licznych restauracji znajdujących się przy plaży. W Batumi jak nigdzie wcześniej można zamówić chczapuri z jajkiem. Najedzeni, ruszyliśmy dalej wzdłuż ścieżki z palmami przy Morzu Czarnym. Nawet skusiłem się na kąpiel w morzu, jedyny minus był taki, że była kamienista plaża, ale człowiek może się i do tego przyzwyczaić. Te ostanie chwile w Gruzji mieliśmy poświęcone na odpoczynek, więc cały dzień relaksowaliśmy się przy gruzińskich drinkach. Wieczorem zrobiliśmy sobie krótki maraton przez centrum i muszę przyznać, że wszystko wyglądało jeszcze lepiej niż za dnia. Wybraliśmy się także na zakupy do jednego ze sklepów, gdzie można było zaopatrzyć się w domowe wyroby np. sosy, wina czy czacze. U nas trzeba by było udać się na melinę, a tutaj facet najnormalniej w świecie w elegancki sposób legalnie sobie handluje. Ostatnią noc spędziliśmy na plaży popijając wino, zagryzając rafaello i wspominając naszą podróż z niedowierzaniem, że już upłynęły trzy tygodnie naszej wyprawy.
Kolejnego dnia mieliśmy już standardowy pociąg do Kutasis za 2 LARI, po 4 godzinach dojechaliśmy na miejsce. Dworzec kolejowy jest oddalony o jakieś 10 km od centrum. Wsiedliśmy w pierwszy autobus jaki podjechał, po upewnieniu się, że jedziemy pod Mcdonad's, spokojnie usiedliśmy i dojechaliśmy do centrum miasta. Gdy nie można dogadać się z tubylcami o drogę na dworzec marszrutek warto zapytać o Mcdonald's znajdujący się w centrum. Za podróż tym autobusem płaciło się przy wysiadaniu - jakieś groszowe sprawy. Nasz przystanek znajdował się przy dworcu marszrutek, przy którym mieliśmy już okazję zagościć. Pożegnaliśmy naszego jednego kolegę z ekipy, który kontynuował swoją podróż.
Samolot do Polski mieliśmy dopiero późnym popołudniem. Nie mieliśmy co robić w samym Kutasis, więc pojechaliśmy taryfą zobaczyć jaskinie Prometeusza. Jaskinia było oddalona o jakieś 20 km od miasta. Po zakupie biletów wstępu za 14 LARI zeszliśmy ostro w dół, gdzie znaleźliśmy się w świecie bajki. Wszystkie stalagmity i stalaktyty podświetlone były kolorowymi światłami tworząc przy tym genialny efekt. Całą wycieczkę odprowadzał nas przewodnik angielskojęzyczny. Na sam koniec zwiedzania przepłynęliśmy łodzią na zewnątrz jaskini, gdzie czekała na nas ciuchcia, którą dojechaliśmy do wyjścia z obiektu. Idealny punkt wycieczki na samo zakończenie. Później pojechaliśmy do miejsca, w którym rozpoczęła się nasza cała przygoda.
Metro przy stacji kolejowej
Widok w centrum Erywania
W hostelu musieliśmy jeszcze chwile się przespać, żeby naładować akumulatory na kolejne wojaże. Dopiero popołudniu wyszliśmy na miasto, nasz nocleg znajdował się w centrum Erywania, więc wszędzie mieliśmy blisko. Przed wyjściem recepcjonistka podarowała nam mapę centrum miasta, oraz zaznaczyła jakieś restauracje i omówiła najważniejsze obiekty do zobaczenia. Pierwszy celem, który obraliśmy byłoobiad. Chciałem zjeść coś tutejszego, ale nic nowego w menu nie znalazłem oprócz mózgu z jajkiem, nad którym jakiś czas się zastanawiałem, lecz odpuściłem. Po uczcie wybraliśmy się dalej do centrum. Wszystkie najważniejsze punkty/budowle/zabytki leżą obok siebie.W mieście wszystkie zabytki są w eleganckim stanie,oprócz tego jest mnóstwo taryf, restauracji oraz pięknych kobiet. Z centrum kierowaliśmy się pieszo w stronę dworca kolejowego, każdego, którego pytaliśmy gdzie jest dworzec, mówił nam żebyśmy pojechali metrem, lecz my twardo maszerowaliśmy, kilka razy się pogubiliśmy ale zawsze w jakimś ciekawym miejscu wylądowaliśmy, najlepsza była fabryka alkoholu Ararat.
Po godzinie dotarliśmy na dworzec z nadzieją, że będzie otwarte muzeum, lecz nic z tego. Przeszliśmy podziemnym przejściem na drugą stronę dworca, gdzie był postój taryf oraz busów. Zaczepił nas jeden z taksówkarzy oferujący przejazd do Klasztoru Khor Virap, nie wiedzieliśmy co ze sobą dalej zrobić, więc się skusiliśmy. Po niecałej godzinie dojechaliśmy na miejsce, klasztor znajduje się na wzniesieniu, przy granicy z Turcją, oraz z widokiem na Ararat. 5165 m n.m.p. Pogoda nam nie dopisała więc mieliśmy cienkie widoczki na górę,ale klasztor całkiem zacny, trochę się pokręciliśmy i wróciliśmy do Erywania.
Klasztor Khor Virap
Do centrum dotarliśmy tą samą taksówką, za którą mieliśmy zapłacić po 4000 ADM, ale że kierowca dowiózł nas do miasta to po 1000 ADM więcej. Było jeszcze za wcześnie żeby iść spać, ale też nie było co robić, więc kupiliśmy piwo i poszliśmy do hostelu, w którym omówiliśmy dalszy plan wycieczki. Po jakimś czasie przyszedł nam do głowy pomysł na Górski Karabach, więc zaczerpnęliśmy informacje od naszej recepcjonistki na temat transportu do Stepanakert. Kolejnego ranka pojechaliśmy taksówką złapaną na ulic na dworzec marsztrutek. Przed nami było jakieś 300 km jazdy po górskim terenie, więc wyruszyliśmy o 7 rano.
Dworzec marszrutek
Po jakiś 4, godzinach dojechaliśmy do granicy z Karabachem, na której zostały sprawdzone paszporty oraz dostaliśmy adres, do biura, w którym są wydawane wizy.
Około 13 byliśmy na miejscu, od razu zgarnął nas starszy facet oferujący noclegi dołączyła do nas jeszcze grupa turystów z Czech. I tak w siedem osób władowaliśmy się do czarnej wołgi i ruszyliśmy do naszego Guest Hausa. Warunki były do przyjęcia, więc nie szukaliśmy na jedną noc nic innego. Zostawiliśmy bagaże i pojechaliśmy wyrobić wizę. Do urzędu pojechał z nami nasz szefuńcio, który powiedział nam co i jak wypełnić. Dwudziestodniową wizę wyrobiliśmy w około 30 minut i zapłaciliśmy 6000AMD. Następnie zaoferował nam wycieczkę do Sushi niegdyś największego miasta Kaukazu, otoczonego murami obronnymi. Do miejscowości zawiózł nas czarną wołgą jego syn. Na samym początku odwiedziliśmy Katedrę Ghazanchetsots z XIX wieku, inaczej biały kościółek.
Na miejscu za wiele do zwiedzania nie było, wszytko przypominało teren, w którym niedawno zakończyła się wojna lub jeszcze trwa. Betonowe, zniszczone bloki, zero ludzi, typowy obraz biedy. Jedyne co było, to ruiny meczetu z 1875 i muzeum historii miasta, w którym są zdjęcia pilotów wojskowych oraz broni z czasów wojny. Są też pokazane dywany, obrazy oraz inne rzeczy wyrabiane w Sushi w tym stare narzędzia codziennego użytku. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy pomniku Dziada i Baby, który jest symbolem Karabachu. Kilka fotek i pojechaliśmy z powrotem do Stepanakert.
Sushi
Dziad i Baba
Na powrocie zrobiliśmy zakupy na wieczornego grilla. Nic w tych zakupach nie było by dziwnego, oprócz sklepu mięsnego, w którym o jakiejkolwiek higienie nie było mowy. Mięso leżące luzem bez lodówki, syf i klimatyczny rzeźnik, cały upierdzielony. jarający peta, ciachający siekierą nasze mięso. Po powrocie do Guset Hausa chwilę odsapnęliśmy i poszliśmy na grilla. Syn naszego szefa wszytko przygotował samodzielnie, ciekawy miał sposób przyrządzania. Robił szaszłyki, ale nie nabijał wszytko na jeden kij tylko każdy składnik smażył osobno. Po godzinie wszytko było gotowe i rozpoczęła się uczta, na którą zjawili się też znajomi goszczącej nas rodziny i oczywiście nie zabrakło też czaczy:)
Wstaliśmy przed 7 rano, ponieważ umówiliśmy się z naszym właścicielem, że nas odwiezie na dworzec i wskaże nam odpowiednią marszrutkę.Naszym planem na dziś było przejechanie przez miejscowości Vardenis-Gavar do Sevan. Na dworcu, nasz boss kupił nam bilety na busa oraz wskazał nam kobiety, które będą nim jechały i się z nami pożegnał. Po dwóch godzinach oczekiwania i śniadaniu zjedzonym przy psim murze pojawił się nasz pojazd. Było więcej ludzi niż miejsc, ale jakoś się zmieściliśmy. Dojechaliśmy do miejscowości Vank. Oczywiście zajechaliśmy za daleko. W miejscu, w którym wysiedliśmy była mała stacja benzynowa i znikomy ruch. Dowiedzieliśmy się, że kolejna marszrutka przyjedzie za 8 godzin, więc próbowaliśmy złapać stopa... i się udało.
Dojechaliśmy do skrzyżowania, na którym mieliśmy wczesniej wysiąść. Kolejna droga bez samochodów i ludzi,upał jak cholera, w pobliżu tylko mały zakład samochodowy i tyle. Nic...czekaliśmy na okazje, przez godzinę przejechał jeden samochód, ale nic z tego, dopiero po jakieś dwóch godzinach zatrzymał się samochód osobowy, z którego wysiadł kierowca i zapytał dokąd chcemy jechać, lecz on jechał w inną stronę, ale zaraz nadjechała ciężarówka, którą zatrzymał i dogadał się z kierowcą żeby nas zabrał i się udało. Kamaz, do którego wsiedliśmy przewoził jakieś betonowe słupy lub coś podobnego, trasa była bardzo kręta i górzysta, prędkość wahała się między 15 a 20 km/h, mimo to byliśmy szczęśliwi, że jedziemy. Kierowca opowiadał o swoim udziale w wojnie, ogólnie rozmawialiśmy o życiu oraz poczęstował mnie wódeczką:) Zatrzymaliśmy się przy niewielkim barze, znajdującym się przy kolejnym skrzyżowaniu. Kierowca na pożegnanie kupił nam po kolejce wódeczki, po której się rozstaliśmy i czekaliśmy na kolejnego stopa.
Siedząc przy barze coś tam zjedliśmy i napiliśmy się jeszcze piwka...bo co mieliśmy robić. Czekając i czekając, traciliśmy pomału nadzieje, że dzisiaj dojedziemy nad jezioro Sevan. Po kilku piwkach zatrzymał się kolejny Kamaz, ostro przeładowany złomem z dymiącymi się hamulcami. Po chwili wyszła do nas ekspedienta z baru, która powiedział, że on jedzie do Sevan, więc się zapytaliśmy czy nas zabierze i znów się udało. Żółwia prędkość i brak utwardzonej drogi oraz pogarszająca się pogoda jeszcze bardziej nas spowolniła. W końcu się rozpadało na dobre. Nasz kierowca był bardzo cichy, na koniec powiedział tylko, że dzisiaj dalej nie pojedziemy, bo dalej są góry i on w takich warunkach nie podjedzie, ale ma znajomych w pobliskiej wiosce, u których możemy się zatrzymać. Zawsze to jakaś kolejna atrakcja. Ludzie, do których przyjechaliśmy przywitali nas jak swoją rodzinę, która nie widziała od dłuższego czasu. Ledwo co się przedstawiliśmy, a oni już stół przyszykowali, zaczęli nam robić poczęstunek. Głupio się poczułem, że nic dla nich nie mamy, więc pomyślałem, że pójdę do sklepu. Nie chcieli mnie puścić, ale w końcu wytłumaczyli mi gdzie mam iść i poszedłem. Sklep był oddalony o jakiś kilometr od ich domu, przechodząc po wiosce przypomniały mi się stare Polskie wiejskie klimaty, dopóki nie przeleciał nade mną helikopter z rakietami. Sklep był zamknięty, pózniej się okazało, że trzeba było podejść do pobliskiego domu, w którym mieszkała właścicielka sklepu. Dalszą część dnia spędziliśmy na rozmowach jak się żyje, o zadymach na Ukrainie itd. W domu mieszkała trójka dzieci i ich rodzice, wszyscy zadowoleni z naszej wizyty-przynajmniej takie zrobili wrażenie. Duże zdziwienie wywarł na nich fakt, że mamy ponad 25 lat i nie mamy dzieci. ponoć u nich to nie do pomyślenia. Puścili nam kasetę z wesela i zaczęły się tańce. Ja jakoś byłem za bardzo wypompowany, więc się nie natańczyłem. Przygotowali nam dużą kolację oraz poczęstowali wiadomym trunkiem, następnie poszliśmy spać na przyszykowanych łóżkach.
Nasz kierowca bardzo się spieszył, więc wstaliśmy skoro świt. Nie marnując ani chwili szybko się pożegnaliśmy i wyruszyliśmy w dalszą podróż. Dzisiaj mieliśmy wspaniałą słoneczną pogodę, więc byliśmy pewni, że odbędzie się bez większych nieprzewidzianych atrakcji. Na początku droga prowadziła przez wioski otoczone górami. Po przekroczeniu granicy Karbachu, zaczęły się znaczne wzniesienia a droga była coraz bardziej kręta. Kilka pierwszych podjazdów i zakrętów pokonaliśmy bez większych problemów, aż do momentu gdy zakopaliśmy się na jednym z nich. Nasz kierowca był trochę kamikadze, ponieważ za każdym razem jak próbował podjechać to po pierwsze cały przód naszego Kamza unosił się do góry, a po drugie jak cofał to zatrzymywał się na styk przed przepaścią. Kilka prób podjechania i nic. Wysiedliśmy z samochodu, kierowca rozłożył ręce, a nam wpadł do głowy pomysł, żeby położyć kamienie na głębokie błoto.I tak przez jakąś godzinę ułożyliśmy część drogi. Nasz kierowca zatrzymał przejeżdżający samochód, i poprosił o pomoc. Wysiadało z niego dwóch mężczyzn, którzy razem ze mną stanęli na przednim zderzaku , żeby obciążyć przód pojazdu. I...się udało. Wszyscy uradowani ruszyliśmy dalej.
Nasz Kamaz
Dalsza droga również nie była za lekka, cały czas zakręty po 180 stopni, wąsko i cały czas pod górę. Mimo to trasa przejazdu była przepiękna. Po jakieś dwóch godzinach pokonaliśmy górskie tereny i wyjechaliśmy na asfaltową nawierzchnie do Vardenis - pierwszego miasta po Karabachu Nasz szofer kupił nam po kawie oraz słodkiej bułeczce, papieroski i pojechaliśmy dalej. Droga po opuszczeniu miasta, wiedzie wzdłuż jeziora Sevan,więc również było ciekawie. Dalsza podróż przeminęła w ciszy i podziwianiu widoków.
Widok z przejazdu przez Góry Karabachu
Około godziny 15-stej dotarliśmy do Sevan. Ponieważ nasz kierowca nie jechał do miasta, rozstaliśmy się na skrzyżowaniu głównych dróg. Do centrum mieliśmy jakieś 5 kilometrów, postanowiliśmy, że najpierw odpoczniemy nad jeziorem, a później pójdziemy pieszo do miasta. Dotarliśmy do jeziora a tam szok. Totalny syf, śmieci, wszędzie kupy pozostawione po bydle i mewach, na dobrą sprawę nie można było gdzie usiąść. Z oddali było widać plaże z parasolkami, ale nam obecny widok dał tyle wrażeń że szybko zrezygnowaliśmy z Sevan i poszliśmy na autostradę łapać stopa do Erywania.
Jezioro Sewan
Znów mieliśmy wiele szczęścia bo po 15 minutach zatrzymała nam się elegancka ciężarówka. która jechała w naszym kierunku. Kierowca miał tylko jedno miejsce dla pasażera, ale miał również leżankę, na której spędziłem całą podróż. Po dojechaniu do Erywania, skorzystaliśmy z innego noclegu niż poprzednio, polecili nam go wcześniej poznani Polacy. Hostel znajdował się w samym centrum miasta. Nie był taki jak nam go opisywano, ale ciul tam, już tyle przeszliśmy więc OK. Rozgościliśmy się i poszliśmy coś zjeść oraz pomyśleć gdzie dalej jechać. Czyści i najedzeni zdecydowaliśmy, że jutro wracamy do Tibilisi.Nasza gospodyni była niezadowolona, że już ją opuszczamy, pokazywała nam atrakcje, które możemy zwiedzić wokół Erywania, lecz my byliśmy nastawieni na Gruzję. I tak po spakowaniu się opuściliśmy wkurzającą babkę. Mieliśmy cały dzień na dojazd do Tibilisi, więc jednak skusiliśmy się na małą rundę taryfą po pobliskich atrakcjach. Warta uwagi była świątynia pogańska Garni, ale Klasztor Geghard z IV wieku zrobił na nas imponujące wrażenie.
Garni
Wnętrze klasztoru Gegharda
Kolejnego poranka przejechaliśmy metrem na dworzec Didube, z którego odjeżdżają marszrutki do Kazbegi. Przy dworcu znajdował się targ, który się dopiero rozwijał, znaleźliśmy nasz transport ale i tak musieliśmy zaczekać na zapełnienie wolnych miejsc w busie, więc poszliśmy coś zjeść. Po godzinie odjechaliśmy z Tibilisi, mieliśmy do przejechania 155 kilometrów, również po górskim terenie.Zaraz po odjeździe tak nas ścięło spanie, że dopiero na samym końcu trasy obudził mnie krzyk starszej kobiety Guest Haus!!!. Na wpół przytomny wynurzyłem się z samochodu, musiałem kawałek odejść od gościnnych tubylców żeby dojść do siebie i wtedy podeszła do nas babeczka, oferująca nocleg za 20 LARI z jedzeniem. Zgodziliśmy się, na miejscu była już parka naszych rodaków, która wynajmowała pokój, my mieliśmy pokój 5 osobowy ale był OK. Dom był położony na wzgórzu więc mieliśmy piękny widok na jeden z najwyższych szczytów Kaukazu Kazbek 5033 m n.p.m
Miejscowość Kazbegi
Tego samego dnia poszliśmy poszwendać się po mieście. Podczas jedzenia obiadu poznaliśmy parkę Polaków około 50 lat, która zapytała się nas jakie mamy plany, a my jak zawsze wszytko na wariata. Lecz oni byli bardziej zorganizowani i wiedzieli mniej więcej co chcą zobaczyć. Wybraliśmy się z nimi na zwiedzanie wąwozu, podanego przez ich przewodnika jako coś wspaniałego. Wąwóz znajdował się przy granicy z Rosją i tutaj ciekawostką było to, że tylko Rosjanie mogą przekraczać granicę. Po przyglądnięciu się wąwozowi zajechaliśmy obejrzeć dwa wodospady,jeden mały, drugi duży. Nasz kierowca dał nam tylko do zobaczenia jeden z nich, Oczywiście wybraliśmy większy i było warto.Z jednej strony piękny wodospad, pod który można podejść i poczuć jego bryzę, a z drugiej wpatrywać się w góry Kaukazu.
Wąwóz przy granicy z Rosja
Na zakończenie naszej dzisiejszej wyprawy umówiliśmy się na jutro, że idziemy z rana w górki. Przed dojściem do domu kupiliśmy 5 litrów wina za 10 LARI czyli około 20 zł. Po kolacji rozpoczęliśmy degustacje z parką Polaków, oraz właścicielem Guest Hausa. Picie zakończyliśmy późnym wieczorem. Noc dla mnie była za krótka, żeby dojść do siebie, ale byliśmy już umówieni, więc trzeba było ruszyć cztery litery. Podczas wczorajszej debaty dowiedzieliśmy się ,że oprócz podejścia pod słynny Klasztor Cminda Sameba, warto dojść do lodowca oddalonego o jakieś 4 godziny.
Więc nie mówiąc nic naszym dzisiejszym towarzyszom wyprawy wzięliśmy dżipa i podjechaliśmy pod ich Guest Haus, stawiając ich w sytuacji bez wyjścia. Na początku narzekali, że mieliśmy iść pieszo, ale my przekonaliśmy ich, że jeszcze się dziś nachodzą.
Dojechaliśmy pod Klasztor, z pod którego się rozpoczynają wyprawy na górę Kazbek. Widok jak zawsze imponujący, chwile się rozejrzeliśmy i ruszyliśmy na nasz lodowiec.
Jakieś 30 minut drogi po wzniesieniach nasza parka padła... zaczęła się męka. Co kilka minut musieliśmy robić przerwy, które mnie już w pewnym momencie dobiły i postanowiłem, że ich zostawiamy i idziemy dalej sami. I tak byliśmy już czasowo ostro w plecy, więc z naszego lodowca nic nie wyszło. Weszliśmy na grań góry,z której był ciekawy widok na Kazbek chwile podumaliśmy i zeszliśmy na dół. Najbardziej mnie w tym wyjściu wkurzyło to jak ktoś wcześniej zgrywa wielkiego chojraka, kupił sobie firmowe górskie ciuchy i daje ciała na pierwszym wypadzie. Tak czy owak był to ostatni dzień w Kazbegi, fajna miejscowość ale dość zatłoczona przez turystów.
Biały szczyt góry Kazbek
Kolejnego ranka pojechaliśmy na dworzec kolejowy w Tibilisi, gdzie zgarnęliśmy jeszcze jedną osobę do naszej ekipy, która nie mogła wcześniej do nas dołączyć. Udaliśmy się na wspólny obiad , aby omówić nasze dalsze plany. Jeszcze tego samego dnia chcieliśmy dotrzeć do Signagi, miejscowości oddalonej o 116 km od stolicy Gruzji. Po dotarciu na dworzec marszrutek okazało się że ostania z nich już odjechała i pozostała nam tylko taryfa. Po dwóch godzinach dojechaliśmy na miejsce. Jeszcze przed samym wjazdem do miasta można było podziwiać całą panoramę miasta. Na miejscu czekał już na nas właściciel nieznanego wcześniej Guest Hausu... skorzystaliśmy z oferty. Zanim ogarnęliśmy się w nowym miejscu była już pora kolacji. Signagi słynie głównie z produkcji wina, którego również nie zabrakło tego wieczora. Podczas kolacji towarzyszyli nam turyści z Polski, którzy polecili nam zobaczyć kompleks świątyń Dawid Garedża. Następnego dnia mieliśmy parę godzin wolnego, więc dogadaliśmy się z właścicielem, żeby zamówił dla nas transport.Rano, po zapakowaniu swoich rzeczy, wyruszyliśmy na planowane zwiedzanie. Dołączyła do nas jeszcze jedna turystka tym razem była to starsza Rosjanka. Podróż w jedną stronę trwała około 2 godzin, widoki zaczynały nabierać pustynnych kształtów. Mi od razu wróciły wspomnienia z Bajkału. Przed podróżą dobrze się jest zaopatrzyć w jakąś wodę lub prowiant ,bowiem po zjechaniu z drogi asfaltowej skończyła się jakakolwiek infrastruktura.
Na miejscu był naprawdę ciekawy widok wykutych w skale monastyrów tworzących cały górski kompleks. Oprócz tego wdrapaliśmy się na szczyt pustynnej góry, z której z jednej strony widać pobliską okolicę, a z drugiej strony krajobraz Azejberdżanu. Bajeranckie góry, które mi się skojarzyły z usypanymi przyprawami na targu w Bhutanie. Całe kółeczko dookoła Dawida Gardze zajęło nam 2 godziny.
Dawid Geradża
Freski w monastyrze
W drodze powrotnej wysiedliśmy na stacji benzynowej, pożegnaliśmy się z naszą Rosjanką, która wracała do Signagi. Wsiedliśmy w marszrutkę do Tibilis, którą dojechaliśmy pod sam dworzec kolejowy.
Dzisiaj czekała na nas jeszcze jedna atrakcja, a mianowicie przejazd pociągiem do Batumi. Bilety na pociąg mieliśmy już kupione wcześniej, ponieważ przed samą podróżą nabycie biletu graniczy z cudem. O godzinie 18:05 mieliśmy odjazd pociągu. Ku naszemu zdziwieniu podstawił się nowoczesny klimatyzowany skład. Każdy miał swoją miejscówkę. Zajęliśmy swoje miejsca w wygodnych fotelach drugiej klasy. Miło zaskoczeni komfortem pojazdu, pożegnaliśmy się z Tibilsi. W przeciwieństwie do ostatniego pociągu, w tym panował całkowity porządek, nikt nawet nie próbował zapalić w toalecie, wszyscy palacze czaili się na najbliższy postój pociągu.
Nasz pociąg na stacji w Tibilisi
Tibilisi- Batumi
Wnętrze pociągu
Bilet
Z 15 minutowym opóźnieniem dotarliśmy do Batumi. Była 23:15. Dworzec oddalony jest od centrum miasta jakieś 7 kilometrów, więc zaplanowaliśmy spanie na plaży znajdującej się blisko dworca. Lecz tak jak to do tej pory bywało, na stacji już czekali na nas gościnni Gruzini, z których jeden nie dał nam spokoju, dopóki nie zgodziliśmy się skorzystać z jego propozycji. O północy poszliśmy spać.Nasz Guest Haus położony był pomiędzy dworcem a centrum miasta. Więc najpierw poszliśmy na dworzec kolejowy obczaić sobie jutrzejsze połączenia do Kutasis, pózniej pojechaliśmy, miejskim autobusem do centrum Batumi. Droga prowadziła wzdłuż linii kolejowej prowadzącej do portu, lecz przed samym portem zauważyłem w budowie nowoczesny budynek, przypominający stację kolejową. Może coś za jakiś czas tam powstanie. Po 20 minutach wysiedliśmy z autobusu i kolejny szok. Czy jesteśmy jeszcze w Gruzji ??? Widok jak z Hollywood, nowoczesne pełne przepychu budynki, luksusowe auta, zadbane ulice oraz palmy.
Dworzec w Batumi
Wnętrze dworca
Tor wiodący w kierunku portu
Centrum Batumi
Udaliśmy się na śniadanie w jednej z licznych restauracji znajdujących się przy plaży. W Batumi jak nigdzie wcześniej można zamówić chczapuri z jajkiem. Najedzeni, ruszyliśmy dalej wzdłuż ścieżki z palmami przy Morzu Czarnym. Nawet skusiłem się na kąpiel w morzu, jedyny minus był taki, że była kamienista plaża, ale człowiek może się i do tego przyzwyczaić. Te ostanie chwile w Gruzji mieliśmy poświęcone na odpoczynek, więc cały dzień relaksowaliśmy się przy gruzińskich drinkach. Wieczorem zrobiliśmy sobie krótki maraton przez centrum i muszę przyznać, że wszystko wyglądało jeszcze lepiej niż za dnia. Wybraliśmy się także na zakupy do jednego ze sklepów, gdzie można było zaopatrzyć się w domowe wyroby np. sosy, wina czy czacze. U nas trzeba by było udać się na melinę, a tutaj facet najnormalniej w świecie w elegancki sposób legalnie sobie handluje. Ostatnią noc spędziliśmy na plaży popijając wino, zagryzając rafaello i wspominając naszą podróż z niedowierzaniem, że już upłynęły trzy tygodnie naszej wyprawy.
Kolejnego dnia mieliśmy już standardowy pociąg do Kutasis za 2 LARI, po 4 godzinach dojechaliśmy na miejsce. Dworzec kolejowy jest oddalony o jakieś 10 km od centrum. Wsiedliśmy w pierwszy autobus jaki podjechał, po upewnieniu się, że jedziemy pod Mcdonad's, spokojnie usiedliśmy i dojechaliśmy do centrum miasta. Gdy nie można dogadać się z tubylcami o drogę na dworzec marszrutek warto zapytać o Mcdonald's znajdujący się w centrum. Za podróż tym autobusem płaciło się przy wysiadaniu - jakieś groszowe sprawy. Nasz przystanek znajdował się przy dworcu marszrutek, przy którym mieliśmy już okazję zagościć. Pożegnaliśmy naszego jednego kolegę z ekipy, który kontynuował swoją podróż.
Dworzec kolejowy w Kutaisi
Samolot do Polski mieliśmy dopiero późnym popołudniem. Nie mieliśmy co robić w samym Kutasis, więc pojechaliśmy taryfą zobaczyć jaskinie Prometeusza. Jaskinia było oddalona o jakieś 20 km od miasta. Po zakupie biletów wstępu za 14 LARI zeszliśmy ostro w dół, gdzie znaleźliśmy się w świecie bajki. Wszystkie stalagmity i stalaktyty podświetlone były kolorowymi światłami tworząc przy tym genialny efekt. Całą wycieczkę odprowadzał nas przewodnik angielskojęzyczny. Na sam koniec zwiedzania przepłynęliśmy łodzią na zewnątrz jaskini, gdzie czekała na nas ciuchcia, którą dojechaliśmy do wyjścia z obiektu. Idealny punkt wycieczki na samo zakończenie. Później pojechaliśmy do miejsca, w którym rozpoczęła się nasza cała przygoda.
Pożegnalna ciuchcia z Jaskini Prometeusza
Podsumowując wyjazd był pełny wrażeń, wspaniałych krajobrazów, ludzi, jednym słowem było zajebiście. Trzy tygodnie minęły jak jedna sekunda. Nigdy wcześniej nie wypiłem tyle alkoholu i nie jadłem tak dobrych potraw. Minęły dwa miesiące do powrotu do Polski i nie ma dnia żebym nie wracał wspomnieniami do tej wyprawy. Najmilej wspominam chwile spędzone w Uszguli i Karabachu. Na cały wyjazd wydałem 1800 zł. Wszytko było wspaniałe, ale popełniłem dwa błędy. Pierwszy....wziąłem kiepski aparat, który po powrocie wylądował w kuble, a drugi, że poświęciłem za mało czasu na tą wyprawę. Uważam, że trzeba przeznaczyć co najmniej miesiąc na zwiedzenie każdego z odwiedzonych krajów. Ten wyjazd uświadomił mi jeszcze bardziej, że dla takich przygód warto pracować kilka miesięcy czy lat, żeby można było przeżyć chociażby jeden dzień, w którym może się zdarzyć coś pięknego. Już mam w głowie kolejny plan podróży...ale co będzie zobaczymy :)