O mnie

Miłośnik wycieczek kolejowych oraz komunikacji miejskiej, który w wolnym czasie podziwia świat zza okna pociągu.

czwartek, 6 lutego 2014

Koleją przez Tybet i dalej...

   W końcu, po dwóch latach od wprawy koleją transsyberyjską nadszedł czas na kolejną podróż koleją tybetańską.Ze względu na liczne pozwolenia do odbycia tej podróży, poszedłem na łatwiznę i skorzystałem z agencji turystycznej.Podczas wyboru wycieczki moim priorytetowym założeniem była trasa kolejowa z Pekinu do Lhasy, lecz stwierdziłem, że jak już będę w Tybecie to przydało by się odwiedzić pobliskie kraje.I tak wybrałem opcje wyjazdu najpierw koleją z Chin do Tybetu, gdzie kończy się kolej i dalej do Nepalu, Bhutanu oraz wschodniej części Indii.
 Moja przygoda rozpoczęła się 8-go paźdźiernika na Warszawski lotnisku, na którym zapoznałem się z resztą uczestników wyprawy. Lot mieliśmy o godzinie 7:45 rano do Amsterdamu tam 6 godzin przerwy, która wykorzystaliśmy na zwiedzanie stolicy Holandii. Z lotniska jest bezpośrednie połączenie kolejowe do centrum miasta.Po 15 minutach jazdy pociągiem dojechaliśmy na miejsce, po wyjściu z dworca kierowaliśmy się cały czas na wprost w kierunku "rynku", po drodze mijaliśmy ogromną ilość różnego rodzaju sklepików,masę ludzi, zapach marychy i ulice zapchane rowerzystami. Typowe miasto turystyczne zachodniej Europy z tym wyjątkiem, że odbywa się legalna sprzedaż marihuany. Po czterogodzinnym spacerku, nie zauważyłem nic ciekawego, w sumie jedyne co można było tam zrobić to sobie zapalić maryche, ale i tak zapach unosił się w całym mieście więc odbyło się bez tego. Powrót na lotnisko odbył się również pociągiem i dalsze oczekiwanie na lot. Żeby dziewięciogodzinny lot do Pekinu przeminął jak najlepiej w samolocie skusiłem się na darmowy poczęstunek alkoholu:)



  Rano dolecieliśmy na miejsce, przed wyjściem z lotniska czają się taksówkarze szukający swojego dobroczyńcy, lecz na nas czekał bus oraz nasz angielskojęzyczny przewodnik, który oprowadził nas po Pekinie. Od razu udaliśmy się na odwiedzenie Zakazanego Miasta. Pierwsze wrażenie bardzo dobre, duży, piękny mur obronny z wieżami przykrytymi żółtą dachówką charakterystyczną dla całego obiektu oraz fosą. Na terenie znajduje się około 800 pałaców. Po jakimś czasie i przejściu przez kilka bram, zakazane miasto staje się strasznie nudne, za każdym razem ten sam widok i wszytko wygląda identycznie. Po zakazanym mieście udaliśmy się na zwiedzanie Świątyni Nieba. W skład świątyni wchodzą trzy obiekty Pawilon Modlitewny, Cesarskie Sklepienia Nieba oraz najświętsze miejsce Okrągły Ołtarz.Według naszego przewodnika Świątynia została stworzona by być mistyczna i tajemnicza. I faktycznie gdy się oddalasz, masz wrażenie że budowla staje się wyższa ( dzięki spadkowi terenu ).







  Nadszedł czas na chiński obiad i tutaj ciekawostka, że jak chińczyk idzie do restauracji z osobą towarzyszącą to każdy z nich nie zamawia jednego zestawu obiadowego tak jak jest to u nas przyjęte tylko zamawia się kilka potraw i się robi ala szwedzki stół, z którego nakładasz pałeczkami na swój talerz jedną z potraw, okręcasz stół i robisz tak samo z kolejnymi.
 Po lanchu udaliśmy się na ceremonie parzenia herbaty, na której chinka tłumaczyła nam po angielsku jak zaparzyć herbatę oraz poczęstowała nas różnymi odmianami herbat.Generalnie mało mnie to obchodziło. Na samym końcu dnia odwiedziliśmy plac Tienenenam, który był zamknięty. Przy placu znajduje się muzeum kolei, które w moim wypadku bardziej mnie interesowało niż te chińskie zabobony. Na nic więcej już nie starczyło czasu i z placu udaliśmy się na dworzec kolejowy. Bilety na pociąg mieliśmy już zakupione więc odbyło się bez większego stresu. Na dworu ogromna ilość ludzi z różnych krajów czekająca przed wejściem na peron na otwarcie bramki . O godzinie 20 bramki zostały otwarte i tak jak zawsze tępa masa przepychała się kto będzie pierwszy jak i tak wszyscy mają na bilecie rezerwacje(miejscówkę). Po przejściu przez bramkę, okazaniu biletu oraz paszportu i pozwoleń na wjazd do Tybetu czekała nas jeszcze jedna kontrola. Przed każdym wagonem tak jak na kolei trassyberyjskiej stoi konduktorka lub konduktor, któremu również trzeba okazać dokumenty.I w końcu jesteśmy w środku, pociąg odjechał punktualnie o 21:30 ,wnętrze wagonu przypomina naszą kuszetkę. Zaraz po zajęciu swoich miejsc i rozpakowaniu się zjawiła się nasza konduktorka, od której dostaliśmy pościel oraz wymieniła nasze papierowe bilety na plastikowe. Po przygotowaniu miejscówki do spania oraz szybkiej toalety,udałem się z koleżanką na papieroska. Tak jak na kolei transsyberyjskiej tak i tu wolno palić na końcu wagonu. Na papierosku było dwóch chińczyków, z którymi próbowaliśmy coś zagadać, lecz oni nie rozumieli ani angielskiego, niemieckiego, rosyjskiego czy polskiego. Więc nie było sensu się męczyć językowo tylko wszytko próbowaliśmy wytłumaczyć na migi używając przy tym języka polskiego, bo to i tak było bez znaczenia. I w ten sposób się dogadaliśmy, straszy z nich chciał sobie zrobić zdjęcie...nic w tym nie było by dziwnego jakby chciał zrobić sobie z moją koleżanką, a nie ze mną :)



 
  Po przebudzeniu się kolejnego dnia nadal jedziemy przez Chińska część kolei ale widoki za oknem już coraz bardziej imponujące. Przejeżdżając przez Chińskie miasta, które są budowane w systemie komunistycznym, niczym nie przypominają naszego PRL-u. Budynki wielorodzinne są budowane w nowoczesnym stylu oraz o nie nagannym wyglądzie.Właściwie można powiedzieć, że Chiny są ogromnym placem budowy.Wszytko buduje się na masę jak buduję się blok, to nie jeden tylko cały kompleks, tak samo z licznymi mostami.






  Krótkie postoje na stacjach umożliwiają zakup zupek chińskich w tylu rodzajach, że nigdzie indziej w świecie nie spotkacie:) Dalszą część dnia, wykorzystałem do przejścia się po całym składzie pociągu, zjedzenia obiadu w "Warsie" i podziwianiu pięknych widoków zza okna pociągu.

 Podczas ostatniej nocy mieliśmy przekroczyć granice i wjechać na terytorium Tybetu, więc wieczorem konduktorka rozdała nam karteczki, w których trzeba podać informacje że nie ma się problemów ze zdrowiem na wysokości powyżej 3500 m. Po opuszczeniu terytorium Chin w pociągu zapanował mało przestrzegany zakaz palenia papierosów oraz został wpuszczony tlen do wagonów.  Mimo tego, że brałem Dioramid- lek na chorobę wysokościową i wagony były dotleniane czułem różnice wysokości. Najbardziej poczułem różnice na drugi dzień, gdy często przemierzaliśmy szlak na wysokości ponad 4500 m. Podczas pierwszego i jedynego postoju na stacji w Tybecie wyszedłem na stacje i od razu poczułem rzadkie powietrze i ciśnienie, które sprawiło, że bardzo szybko łapałem zadyszkę oraz zaczęła mi pulsować głowa.

Monitor znajdujący się, w każdym wagonie z aktualną informacją wysokości, temperatury, ciśnienia
  Generalnie pociąg ma zaplanowane kilka postoi na swojej trasie lecz to są tylko postoje techniczne, więc jeżeli pociąg ma opóźnienie to omija stacje i tak było tym razem. Podczas zbliżania się do najwyżej położonej stacji Tanggula 5068 m n.p.m  miałem wielką nadzieje, że mimo opóźnienia się zatrzyma i... wielka rozpacz...skład nawet nie przyhamował przejeżdżając przez stacje:( Wielka szkoda, bo pewnie nie pojadę w najbliższym czasie tą trasą. Dalsza część podróży upływała przy oglądaniu surowych krajobrazów, w których  nie ma zieleni ani jednego drzewka co jakiś czas na drodze  pojawia się budka wartownicza z chińską flagą, małe wioski oraz zwierzęta. Jedyne zwierzęta jakie widziałem to Jaki, nie wiem w jaki sposób ci ludzie oraz zwierzęta w tych warunkach żyją,ale cóż widocznie klimat im sprzyja.


 Wagon trzeciej klasy
 Wars



  Po 47 i pół godzinach jazdy, około godziny 16 dojeżdżaliśmy już do stolicy Tybetu ostatniej stacji kolei tybetańskiej Lhasa.Przed dotarciem do celu przychodzi nasza konduktorka, której trzeba oddać bilet plastikowy w zamian za to ona oddaje papierowy :) Klimat w pociągu niczym nie przypominał klimatu z Rosji. Panowała pełna kultura oraz porządek, ludzie zachowywali się bardzo cicho, co jakiś czas jedli swoje zupki chińskie i tyle ich było widać. Na stacji w Lhasie panował tak jak i w pociągu pełny ład i dyscyplina, po wyjściu z pociągu odebrał nas policjant/żołnierz, któremu pokazaliśmy swoje pozwolenie oraz paszporty. Następnie z drugie strony stacji czekały osoby odbierające. Do osób odbierających prowadził nas funkcjonariusz. Na szczęście nasz przewodnik z Tybetu był na miejscu, bo gdyby go nie było to jedyne wyjście jakie by nam zostało to jazda pociągiem w drogę powrotną.

 Szybko wpakowaliśmy się do naszego busa i ruszyliśmy do hotelu. Pierwsze wrażenie podczas przejazdu przez miasto utkwiło mi w pamięci. Budynki i cała nowa architektura w Lhasie w ogóle nie pasują do otaczającego klimatu to tak jakby w nasze góry, na przykład rysy wstawił betonowe osiedle z czteropiętrowymi domkami. Kolejne spostrzeżenie to ruch i hałas panujący na ulicy. Wszyscy używali klaksonów, trąbiąc bezsensownie na siebie oraz panowała wolna amerykanka.Oczywiście były tam znaki, oraz sygnalizacja na skrzyżowaniach, ale to i tak nic nie zmieniało. O dziwo przez cały ten pobyt nie widziałem żadnej stłuczki. Po około 10 minutach dojechaliśmy do hotelu, następnie kolejny szok jaki przeżyłem to była obsługa hotelowa, która składała się z samych drobnych młodych kobiet. Podczas gdy my się meldowaliśmy w recepcji, drobne kobitki pognały jak szalone po wysokich schodach  z naszymi nie małymi bagażami. Mi oraz reszcie grupy ciężko było wejść po schodach bez żadnego obciążenia...po prostu łapała nas szybko zadyszka.

 Szybko doprowadziliśmy się do porządku po podróży pociągiem i uderzyliśmy na miasto w poszukiwaniu lokalu na kolacje. Przez mój wzrost, oraz odmienny wygląd od tubylców po przejściu kliku metrach stałem się dla nich nie lada atrakcją. Nie którzy uśmiechali się do mnie lub coś mówi po swojemu, a ci najbardziej otwarci robili sobie ze mną zdjęcia :)
 W końcu znaleźliśmy knajpkę na kolacje oraz zamówiliśmy tutejsze dania. I kolejne zaskoczenie większość rzeczy robi się z Jaka lub z Di samicy Jaka. I było, mięso z Jaka, masło z Jaka oraz mleko :) oraz wspaniałe kluski "Momo" coś ala nasze pierogi tylko dwa razy większe. Po posiłku napiliśmy się słynnej Tybetańskiej herbaty, która została zrobiona z masła Jaka. Jej smak niczym nie przypominał herbaty, bardziej rozpuszczone masło z solą i gorącą wodą. Więcej już jej nie piłem,bo mnie muliła. Czasu na gawędzenie przy stole nie mieliśmy zbyt dużo, więc udaliśmy się na noc do hotelu.
   Kolejnego dnia wstałem ponownie nie wyspany i wkurzony, że mam wolne i nie mogę sobie poleniuchować, ale co mogłem zrobić jak wszytko jest umówione na godzinę. Szybka jajecznica na śniadanie i ruszyliśmy na zwiedzanie Lhasy. Na pierwszy rzut poszedł Uniwersytet Tybetańśki położony na 3750 mnpm. Na dzień dobry nie da się nie zauważyć ogromnej ilości kamer. Kamery są na każdym rogu i obserwują czy nie rozmawiasz z mnichami. Im też nie wolno robić zdjęć. Nie będę opisywał historii tego obiektu tylko napisze tak jak ja to widziałem więc: Stoisz w kolejce przed wejściem do świątyni w tłumie ze starymi oraz młodymi tubylcami z każdej strony napiera na ciebie tłum wychodzących i wchodzących, następnie mijasz mnicha, który segreguje oraz rozmienia pieniądze dla wiernych, którzy przepychają się do niego ze swoimi termosami z olejem z Jaka lub siatkami z masłem. Tybetańczycy okrążają świątynie zgodnie ze wskazówkami zegara, zatrzymując się przy każdym ołtarzu. Ołtarz składa się z posągu buddy, skrzyneczki na pieniądze oraz świecznika, do którego dolewa się oleju lub dodaje masła.




 Następnie zwiedziliśmy Pałac Dalaj Lamy, który jest kompleksem pałacowym składającym się z wielu budynków. Każdy z nich przeznaczony był dla innego Dalaj Lamy. Z zewnątrz pałac robi ogromne wrażenie ale w środku niczym się nie różny od zwiedzanego wcześniej uniwersytetu.
  Kolejnego dnia zaczął padać deszcz i w końcu się wyspałem. W tym dniu było zaplanowane zwiedzanie Pałacu Potala oraz Świątynia Sera. Więc po śniadaniu ruszyliśmy na kolejny maraton po świątyniach. Dla mnie niczym się specjalnym się  nie wyróżniały, ale jak już byłem na miejscu to zwiedziłem. I znowu mega kolejka przed wejściem wstęp płatny 100 zł dla obcokrajowców dla tubylców 0,50 zł ze względu na tłumaczenie, że tutejsi zostawiają jakieś pieniądze przy każdym ołtarzyku i cena się równoważy. Następnie szalejący tłum tubylców przed każdym wejściem czekający i śpieszący się jak na otwarcie nowego hipermarketu. Wewnątrz mnisi, odprawiający swoją mantrę z przerwą na smsa:)

  Było to nasz ostatni dzień w Lhasie, po kolacji udaliśmy się na zakup jakiś pamiątek. Wybór był przeogromny oraz ciekawe ceny, które są specjalnie podnoszone dla obcokrajowców, ale targowanie mamy we krwi,więc nas raczej nie przerobili tzn kupiliśmy za tyle ile uważaliśmy, że dana rzecz jest warta. Następnie pakowanie w hotelu oraz przygotowanie się do jutrzejszego wyjazdu z Lhasy.
   Po jajecznicy wyruszyliśmy w stronę Shigatse, drugiego co do wielkości miasta Tybetu, do którego budowana jest kolej.
    Jechaliśmy land crusiserami i od razu po zajęciu miejsca rzuciły się w oczy dwie rzeczy. Pierwsza jedzie z nami butla z tlenem. druga nie ma pasów. Na początku wznosiliśmy się na wysokość ponad 4000 m. Droga była asfaltowa, nie najgorsza, z wieloma zakrętami i przepaściami. Po drodze pokonywaliśmy liczne przełęcze. Na pierwszej z nich mieliśmy fatalną widoczność, na drugiej już było lepiej więc się zatrzymaliśmy i pokręciliśmy po okolicy. Na trzeciej przełęczy znalezliśmy się nad świętym jeziorem Yamdrok Tso na wysokości 4408 m npm. Przez Tybetańczyków jezioro jest czczone i uważne za talizman.

Cały dzień podróżowaliśmy samochodem, podziwiając po drodze wspaniałe widoki, pokonaliśmy 360 km. Wieczorem dotarliśmy do Shigatse, można powiedzieć, że ta jazda była dla mnie odpoczynkiem od zwiedzania monotonnych świątyń :) 
  Kolejny dzień rozpoczęty od jajecznicy i kolejna jazda dżipem do miejscowości Shelkar. Na samym początku zwiedzanie klasztoru Tashilunpo, siedziba Panchen Lamy. Ogólnie to zaczęły mi się pieprzyć te wszystkie klasztory/świątynie i trochę żałuje, że nie zapisywałem, która była która.
 Następnie wznosiliśmy się na wysokość 5252 m npm. Droga coraz bardziej robiła się ciekawa, coraz więcej zakrętów. wzniesień oraz droga zasypana świeżym śniegiem. Na najwyższej przełęczy zrobiliśmy sobie przerwę połączoną z bitwą na śnieżki. Na tej wysokości bitwa były nie lada wyczynem około 60% powoduje szybką zadyszkę.








  Zatrzymaliśmy się w wiosce Nyalm niedaleko bazy wypadowej na Mt.Everest, usłyszałem ciekawy fakt, że dla europejczyka zdobycie tej góry to istny szał a w wyżej wymienionej wiosce do drugi był na Evereście. Dla nich to nic nadzwyczajnego. Część z tych osób zajmuje się planowaniem nowych dróg dla turystów.
 Noc spędzona w hardcorowym guesthousie. Miejsce przypominało raczej stajnie niż noclegownie, ale przeżyliśmy. Rano ruszyliśmy na pierwszy trekking w Himalajach.Trasa nie była ciężka, lecz i tak wysokość robiła swoje. Długość trasy około 10 km w jedną stronę przy różnicy wzniesień z 3700 do 4425 m n.p.m. Kondycyjnie było u mnie super, gorzej jak się zaczął śnieg, pod którym się zapadałem i przez to się jeszcze bardziej męczyłem. Na samym końcu trasy mieliśmy zerową widoczność i nie zobaczyliśmy niczego poza mgłą :( Ale i tak było warto się wybrać w górki niż podziwiać kolejne świątynie. Po powrocie z trekkingu zjedliśmy obiad, po którym ruszyliśmy do granicy z Nepalem, gdzie mieliśmy nocleg.


  Ostatni dzień w Tybecie spędziliśmy w miejscowości Zhangmu na granicy z Nepalem. Dzień zaczął się deszczowo, klimat robił się coraz bardziej nepalski coraz więcej zieleni przypominającą aurę tropikalną.
  W strugach deszczu zapakowaliśmy się do jeepa i ruszyliśmy do granicy z Nepalem. Droga była bardzo ekstremalna z jednej strony przepaść na około 800 m, nad nami odstające i sypiące się skały, deszcz, zakręty poobrywane barierki oraz szuter. Po godzinie dojechaliśmy do granicy. Po okazaniu dokumentów i przejściu przez most przyjaźni zameldowaliśmy się w burze migracyjnym po wizę, którą dostaje się na miejscu po wypełnieniu wniosku. Następnie przeszliśmy do naszego autobusu, który miał nas zawieś do Kathamndu. Nadale jechaliśmy drogą międzynarodową tranzytową, drogą śmierci. Droga....to trochę za dużo powiedziane. Na całej trasie był widoczny brak asfaltu oraz brak jakichkolwiek barierek zabezpieczających od przepaści. Po około 40 kilometrach zrobiliśmy postój na obiad. W tamtejszym tradycyjnym barze na sam widok jeść mi się odechciało. Wszyscy jedzą gorzej niż świnie w chlewie, to trzeba porostu zobaczyć. Odpuściłem sobie obiad i szwędałem się po okolicy. Wewnątrz syf na zewnątrz syf tak zapamiętałem pierwsze chwile w Nepalu. Ciekawym faktem jakim jeszcze zauważyłem były autobusy, które nie miały lusterek. Za lusterka robił mały chłopiec, lub dorosły mężczyzna, ale bardzo mały, który wchodził na dach i w niego klepał dając w ten sposób znaki kierowcy ile ma miejsca do cofania.





  Po godzinie moja grupa wyszła z baru i rozpoczęliśmy dalszą podróż. Kolejne 80 km drogi przejechaliśmy z średnią prędkością 20 km/h i jakieś 30 km przed stolicą Nepalu zaczął się asfalt. Długo na nim nie ujechaliśmy bo na pierwszych metrach równej drogi złapaliśmy gumę. No przecież asfalt jest taki niewygodny. Szybka zmiana koła i wjeżdżamy do stolicy. Droga przypomina kształt autostrady , dwa pasy w jednym kierunku. Nasz hotel znajduje się w najstarszej części miasta, więc autobusem tam nie wjedziemy. Dojechaliśmy jak najbliżej i przeszliśmy 5 minut do hotelu. Pierwsze wrażenia to masa ludzi mega ruch uliczny, oraz aleje "markowych" sklepów górskich. Po szybkim zostawieniu bagaży, udaliśmy na kolejną atrakcję- kolację po nepalsku. Jedzenie podane na dużej tacy, na której było pięć złotych kielichów, w których był ryż, jakaś zupa. kurczak w nieznanym sosie coś ala szpinak, sałatka z ziemniaków, marchewki i innych warzyw oprócz tego ostry sos i całość popijana mocnym alkoholem nalewanym do czegoś w rodzaju glinianej podstawki:) Wszytko trzeba było wymieszać i zjeść palcami. Cała uczta odbyła się przy muzyce oraz tutejszych tańcach na scenie. Generalnie było to najlepsze jedzenie jakie do tej pory jadałem na tym wyjeździe. Po kolacji zadowolony, najedzony oraz napity nepalskim alkoholem poszedłem spać. Zasnąłem w  5 sekund:)
  Rano obudziłem się wypoczęty i wyspany, a spodziewałem się jakiś problemów z żołądkiem, bo większość grupy narzekała, że coś po kolacji im w brzuchach świdruje. Poranek rozpoczęty standardowo od jajecznicy, następnie przyjechał po nas bus i rozpoczęliśmy zwiedzanie starego miasta.
 Kolejne świątynie, różniące się tym od Tybetańskich, że w Nepalu oprócz buddyzmu występuje hinduizm oraz świątynie są stare, nie restaurowane i najbardziej widoczne jest to, że są obsrane przez gołębie, które można spotkać tylko tam.



 Ciekawą świątynią była świątynia bogini Kodari. Nepalczycy wierzą, że przejaw bogini można znaleźć w dziewczynkach od 4 do 9 roku życia. Wybierają sobie jedną i na 5 lat zamykają dziecko w świątyni, z której może wyjść jedynie 13 razy w roku podczas tutejszych świąt. Owe dziecko ma obowiązek wyglądać na boginie i od czasu do czasu pokazywać się w oknie, z którego spogląda na wiernych. Dziewczynka przez cały okres pobytu jest uważana za wcielenie bogini Kodari. Trochę dziwne to dla mnie było, ale jakim im tak pasuje to niech sobie tak żyją, drugiej strony patrząc ma co jeść, gdzie spać, ma własnych nauczycieli i lekarzy , opiekunki z rodzicami też się widzi. Czyli ma lepiej niż połowa dzieci na świecie.
 Po świątyniach i stupach przyszła pora na Pashupati. Było to miejsce, które zapamiętam do końca życia. Miało dla mnie największy klimat i urok w Kathmandu. Pashupati jest położone nad brzegiem rzeki jest kompleksem świątyń i miejscem do kremacji. Otoczone dymem z palonych stosów pogrzebowych i unoszący się w powietrzu zapach spalonego ludzkiego ciała  na długo zostaje w pamięci. W każdym bądź razie robi wrażenie.


  Po obejrzeniu jednego z obrzędów ceremonii pożegnalnej  udaliśmy się na kolacje.Przejazd przez miasto było totalną męką. Ciemno, totalny chaos uliczny oraz uciążliwy kurz i brak powietrza w busie spowodował to, że odechciało mi się zwiedzania stolicy Nepalu. Na szczęście czekała na nas kolacja niczym się nie różniąca od poprzedniej.
 Kolejnego dnia przejechaliśmy z Kathmandu do Pokhara z przerwą na rafting. Spływ po rwącej rzece, której nazwy nie pamiętam był pełen emocji, kilka razy myślałem, że wypadnę, ponieważ rzeka była bardzo rwąca bo wcześniejszych deszczach ale udało się przetrwać. Kliku godzinny rafting oraz palące słońce sprawiły, że kilka godzin trasy przespałem w busie. Pokhara i jej przedmieścia uderzyły przede wszystkim czystością, albo raczej brakiem wielkiego syfu. Po wypakowaniu się  uporałem się z brudem z Kathmandu i poszedłem spać.
  Kolejnego dnia ruszyliśmy na Annapurna. A dokładnie mówiąc do Australian Camp. W odróżnieniu od Himalai tybetańskich, w których panował surowy klimat, tu mają więcej roślinności i ogólnie klimat jest powiedział bym tropikalny. Pogoda nam dopisywała całą drogę, temperatura około 25 stopnie i mocne słońce. Po drodze mijamy przepiękną przyrodę. Nasz tekking, a bardziej spacerek kończmy po 6 godzinach mozolengo tępa oraz przerwą na obiad. Na samym końcu dopadł nas deszcz, ale po godzinie się wypogodziło i można było podziwiać zachód słońca nad himalajami. Jak dla mnie to trochę, za krótki był ten spacerek i bardziej się zmęczyłem wolnych chodzeniem i słuchaniem próśb od grupy o przerwę niż podejściem. Ale na miejscu zjedliśmy kolacje oraz zakupiłem kilka buteleczek whisky w bardzo przystępnej cenie i udałem się z naszym nepalskim przewodnikiem oraz z  żywszą częścią grupy na podziwianie mega gwiazdozbioru. Tyle gwiazd nigdzie indziej gołym okiem nie widziałem...coś pięknego.







 Dzieci robiące bramę i śpiewające piosenkę "esman tririri" z czasem kolejne bramy robiły się uciążliwe więc po prostu je przechodziłem przez uniesienie nogi:) 

  Noc minęła bardzo szybko, wstaliśmy o świcie na zapalanie szczytów.Bardzo imponując widok, ponieważ najwcześniejsze promienie słońca zawsze padają na najwyższy i później po kolei na coraz niższe szczyty. Następnie śniadanie, coś w rodzaju omletu ale sobie odpuściłem i ruszyliśmy szybkim zejściem do Pokhary. Dzisiaj mieliśmy zaplanowany przelot nad Himalajami czyli z Pokhary do Bhaktapur. Po wylądowaniu rozstaliśmy się z częścią grupy, która miał krótszą wersje wycieczki, więc zostałem sam i trzy dziewczynki :) Kolejnym punktem programu było zwiedzanie Bhaktapur miasta położonego 15 minut drogi od Kathmandu. W porównaniu do stolicy to miasto miało swój urok. Starsze, bardzo klimatyczne i miej ruchliwe. Wieczorem postanowiliśmy ponownie odkazić nasze organizmy zrobiło się jeszcze bardziej klimatycznie :)



 Tutaj mieliśmy tylko jeden ale bardzo udany nocleg, następie wróciliśmy na lotnisko i polecieliśmy do Paro w Bhutanie. Dziwne państwo, z którego nie możesz wyjechać tą samą drogą, którą przybyłeś, nie możesz kupić papierosów, alkoholu ale możesz spożywać, nie zabija się zwierząt tylko sprowadza się mięso z Indii i jeszcze jedno, obcokrajowiec płaci 150 dolarów dziennie podatku- takie klimatyczne. Takie informacje uzyskałem przed przyjazdem. Pomimo tych udziwnień naprawdę warto
 Już w trakcie krótkiej drogi do hotelu widać ogromną różnice w stosunku do poprzednich krajów. Jest czystko, wszystko zadbane, dużo przestrzeni. mało ludzi i samochodów.Moim pierwszym skojarzeniem, do którego mogłem to miejsce porównać była Szwajcaria. Piękne,cudowne, bajkowe królestwo Bhutan.
  Szybko zjedliśmy obiad i rozpoczęliśmy zwiedzanie świątyni oraz fory miejski. Wszystkie obiekty są zadbane, jasne i czyste.Wchodząc do świątynie ściąga się buty. Trzeba również być ubranym w długie spodnie i w bluzkę z długim rękawem. Nie ma tłumów, nikt się nie przepycha i nigdzie nie śmierdzi. Mieszańcy Bhutanu noszą eleganckie narodowe stroje. Mężczyźni ubrani są w połączenie kimona ze szkocką spódnicą oraz czarne podkolanówki. Kobiety mają długie spódnice i coś w rodzaju bluzo-marynarki. Ogólnie jak na Azjatów, wszyscy są wysocy.
 Po zwiedzaniu sprawdziliśmy się w narodowej dyscyplinie sportowej czyli łucznictwie. Zarąbista zabawa ale na dłuższą metę nudna tym bardziej jak się nie trafia do celu :)
 Byłem totalnie wypompowany więc po kolacji położyłem się spać, bo kolejnego dnia czekał nas trekking do najbardziej znanego miejsca w Bhutanie Tiger Nest
Wczesna pobudka a oraz standardowe śniadanie i ruszamy w górę. Kompleks świątyń znajdował się na 3000 m n.p.m. Na początku trasy można skorzystać z koni, lecz to było mało sensowne, ponieważ  szybciej i wygodniej było piechotą. Cała trasa odbyła się przez liczne wzniesienia, ostro w górę i w dół.
Tiger Nest jest świątynią buddyjską, z której jest przepiękny widok. Podziwiam ludzi, którzy to wybudowali , bo na żywo budowla naprawdę powala na kolana.
 Szybkie zejście i ruszyliśmy do stolicy Bhuthanu-Thimpu. Po drodze zatrzymaliśmy się na tradycyjny obiad składający się z pierożków momo zupy z wodorostów, zapiekane ziemniaczki z cukinią, biała rzodkiew, ostre papryczki z serem oraz czerwony ryż.
 Bardzo szybko minęła nam malownicza trasa do Thimphu. W samej stolicy niewiele jest do zwiedzania. Budują największy na świecie pomnik siedzącego Buddy, w miejscu, z którego widać całą panoramę miasta.Odwiedziliśmy jeszcze miejski targ, na którym można zaopatrzyć się w przeróżne przyprawy i warzywa. Cała propaganda z alkoholem oraz paleniem okazał się bujdą. Alkohol można kupić we wszystkie dni tygodnia oprócz wtorku, a bary są otwarte od 17. Palić można, ale nie w miejscach publicznych. Nie wolno kupić samochodu, bo król stwierdził, że jest za duże zanieczyszczenie powietrza.



  Dzień zakończyliśmy spokojnie, ze względu na wysokie klimatyczne w Bhutanie był to nasz ostatni dzień w Bhutanie. Jutro wyruszymy jeepem w dalszą podróż do Indii :)
 Nad ranem przejechaliśmy "niebiańskim traktem tysiąca zakrętów" trasa biegnąca do granicy była bardzo kręta, raz w górę, raz w dół i po trzech godzinach jazdy dojechaliśmy do Indii. Jak pamiętam poprzednie syfiaste miasta to teraz mogę powiedzieć, że tam było pięknie w porównaniu do tego. Totalny rozpierdziel, syf,chaos,duszno,tłumy ludzi a pomiędzy tym wszystkim różnego rodzaju zwierzęta. Po krótkiej wizycie w biurze migracyjnym otrzymaliśmy wizę i zapakowaliśmy się do kolejnego busa, którym dojechaliśmy do miejscowości Kalimpong. Po wyjechaniu z miasta odetchnąłem z ulgą. Droga była płaska równa,trasa prowadziła przez piękne zielone tereny, uprawy herbaty oraz wioski przypominające mi tropiki. Niekiedy nasza prędkość spadała do 20km/h lub była bliska zeru. W Indiach asfalt może był, ale kładziony 50 lat temu, bądź rozwalony przez monsuny.Podczas przerwy w porze deszczowej drogi są remontowane głównie przez kobiety.  Cały dzień przeznaczyliśmy na przejazd do Kalimpomg dotarliśmy dopiero wieczorem. Nie wiele zobaczyłem, wiem tyle, że to niewielkie miasto położone na zboczu góry.


 Kolejny dzień również w drodze na początek zwiedzanie typowej świątyni buddyskiej i hodowli kaktusów z różnych stron świata. Cały dzień jechaliśmy do Pelling, krętą drogą z wybojami. Dzień light'owy. 
  Następnego dnia jak zwykle na dzień dobry świątynia buddyjska, zwykła, ładna, ale co ważniejsze obok niej znajdowała się szkoła, która zrobiła na mnie największe wrażenie. Budynek wyglądał jak nie dokończona budowa w stanie surowym. bez okien, poręczy przy schodach...sam beton. Do budynku wstawiono ławki, tablice, lub arkusze papieru wisiały na deskach. W środku dzieci małe i duże siedzące na ławkach zrobionych z desek i cegły, uczące się na pamięć tekstów buddyjskich. To był hardcore.



 Po rannym zwiedzaniu kolejne pół dnia minęło na przemieszczaniu się z Pelling do Darjeeling.
Darjeeling słynie głównie z herbaty. Krzewy ciągną się przez wszystkie wzgórza. Zbieraniem liści zajmują się kobiety, dzwigające wszytko w koszach na głowie.

 Po południu dojechaliśmy do centrum miasta. rozrzuconego na zboczach góry.Tutaj czekała na nas ostatnia kolejowa atrakcja, kolej Himalajska o prześwicie 610 mm wpisana na listę UNESCO. Szybki zakup biletu dla całej grupy, na którym nie ma naszych danych tylko podany jest wiek. Zajęliśmy miejsca w wagonie, w którym byli już turyści z innych krajów. Trasa kolejki położona jest bardzo blisko budynków mieszkalnych, wzdłuż głównej drogi. Przejazd bardziej przypominał przejazd tramwajem niż pociągiem. 








 Ponoć normalnie z trasy można podziwiać himalaje, nam jednak pogoda nie dopisał, ponieważ była mgła i zapadał mrok. Długość tej linii wynosi 86 km zaczyna się na wysokości 100 m npm, a kończy na 2200 m npm. Po godzinie jazdy dojechaliśmy do miejscowości Ghum, w której mieliśmy 30 minut postoju i zwiedziliśmy muzeum kolejki. Cała trasa łączy Kalkutę z New Jalpaiguri







  Niestety my mieliśmy tylko w planie krótki przejazd turystyczny, więc na dalszą część trasy nie było czasu. Niekiedy odbywają się przejazdy prowadzone trakcją parową, kiedy nie wiem . Po powrocie do stacji początkowej przyszedł czas na ostatnią kolacje na tej wyprawie.
 Kolejny dzień był ostatnim dniem naszej wyprawy, więc wyruszyliśmy z Darjeeling do miejscowości Badgry. Miasto nie miło nic specjalnego w sobie do zaoferowania z wyjątkiem lotniska. Bez problemu przeszliśmy odprawę i po około dwóch godzinach dolecieliśmy do New Delhi . Lotnisko bardzo piękne i nowoczesne, korzystające z sześciogodzinnej przerwy wybraliśmy się do centrum. Z lotniska jest bezpośrednia, nowa, czysta i przede wszystkim pusta linia metra.
Peron metra na lotnisku w Delhi,szyby oddzielają krawędz peronu od pociągu ze względu na zakaz fotografowania zdjęcie zrobione z ukrycia.
Wnętrze metra 
  Wysiedliśmy przystanek za wcześnie. Na piechotę za daleko więc wracamy do metra. Tym razem skorzystaliśmy z normalnej linii metra. To był pełen hardcore. Ludzie wsiadający wypychają się z wagonu, a starający się wsiąść wpychają, ciężko to opisać ale udało nam się wbić do wagonu. Podczas przejazdu tym metrem nie trzeba było trzymać się poręczy wszytko było tak na bite, że problemem było wyprostowanie ręki. Zbliżając się do stacji przygotowaliśmy się na szybki desant. Szybki wyskok i jak najdalej od tłumu, żeby nas nie stratowali.Udało się .Wychodzimy z metra i tutaj mega szok, poprzednie miasta również mnie szokowały ale to przebiło wszytko. Totalny mega burdel. Parno, duszno, gorąco, masa ludzi, rikszy, samochodów, motorów, skuterów, żebraków, hałasu. pyłu i pomiędzy tym wszystkim włóczące się zwierzęta. Na początku ciężko nam się szło, więc stwierdziliśmy, że idziemy złą stroną, lecz po drugiej stronie ruch wyglądał tak samo, każdy chodził, jezdził jak chciał. Szukaliśmy najważniejszego meczetu w Delhi. Po kilku wskazówkach dotarliśmy na miejsce. Po zachodzie słońca nie wiele było widać.Nie mogliśmy wejść do środka, nawet nie wiem czemu. I tak miałem dość po przejściu do meczetu. Chwilę posiedzieliśmy na schodach, następnie kolejnym punktem był czerwony fort.
  Rezygnujemy z przejścia na nogach i bierzemy riksze. I kolejny hardcore, że nikt w nas nie przypieprzył to cud. Dojeżdżamy pod fort.Oczywiście zamknięty, nic nie widać i z powrotem wracamy do stacji metra. Tu znowu mamy przejażdżkę jeden przystanek normalną liną metra, następnie w nowoczesną linię do lotniska. Na lotnisku mamy jeszcze cztery godziny do odlotu, które wykorzystaliśmy na odpoczynek.
 Podsumowując wyjazd był bardzo dziwny, zupełnie inny świat, w którym z jednej strony widać bogactwo a z drugiej biedę i mimo tego całego syfu (z wyjątkiem Bhutanu), w którym żyją ci ludzie nikt z nich nie chce tego zmienić, a przynajmniej ja tego nie zauważyłem.Może dziwnie to zabrzmi ale coś mnie ciągnie żeby i tak mimo tego całego burdelu wrócić na dłużej do Indii czy Nepalu. Osobiście nie żałuję, że odbyłem tą podróż, bo gdybym nie przeżył tego na żywo to żaden film czy zdjęcia nie odtworzą prawdziwego klimatu jaki tam panuje.